Czujesz w powietrzu zapach słodkiej wody. Wiem, wiem, woda w zasadzie jest bezzapachowa, ale jakimś trafem to czujesz. Zapach jest Twoim drogowskazem, gpsem, wskazuje drogę. Trafiasz na rzekę grodzącą drogę, spławiajcą wodę z laguny. Za nią jest już tylko bezkres piachu i palm. Zero hoteli, oznak cywilizacji. Pewnie kiedyś się to zmieni. Pewnie i tu cywilizacja dotrze, masowa turystyka rozłoży swe nienażarte macki. Póki co delektuję się chwilą, niech trwa jak najdłużej. Woda hen daleko, ile wzrok niesie, już nie jest niebieska, brązowe wody rzeki zabarwiają jej pierwotną barwę. Wracam do miejsca gdzie jest niebieska, może nie tak lazurowo pięknie niebieska, jak w kilku innych krajach, kilku innych plażach, które odwiedziłem. Jest błogo, palmy hustają się na wietrze, zażywam kąpieli, nie chce się wychodzić z wody. Takie święta to rozumiem. Tangalla na święta, hmm...jak najbardziej... Tangalla jako destynacja plażowa, jak najbardziej. Tangalla, jako miejsce wolne od tłumów turystów, konsumpcjonizmu pałętającego się po plaży w tę i z powrotem, jak najbardziej. Tangalla, ... jak najbardziej.
Choć nie od początku tak błogo było. Uciekając z zalanych deszczem gór Hills Country, dostaliśmy się de facto w podobnie ściekające wodą południe. Zastanawialiśmy się czy pojechać do Kirindy, dopiero co odkrytej dla turystyki małej plażowej mieściny, czy może do już bardziej znanej turystycznemu światu Tangalli. Wybór padł na tę drugą tylko dlatego, że liczyliśmy, że może być tam łatwiej znaleźć jakąkolwiek bazę noclegową na czas świąt, co tak oczywistym nie było. Wigilijny wieczór uczciliśmy kolacją, nie byle jaką. Tygrysie krewetki w połączeniu z piwkiem smakowały wyśmienicie. Do pełni szczęścia brakowało tylko pogody, ciągle lało. Podobnie dnia kolejnego. Spadło prawie 100 mm deszczu, skala niewyobrażalna. Wynudziliśmy się jak mopsy na kanapie. Przynajmniej choć trochę udało się nadrobić bloga. Wreszcie trzeciego dnia pobytu tutaj, po 10 dniach nieustannego deszczu, nad Sri Lanką zaświeciło słońce. Na duszy od razu zrobiło się raźniej. Uśmiech wrócił, przekleństwa już nie ciskały się na usta. Wybyczyłem się na plaży, jak nie wiem kiedy ostatni raz. Kontemplowałem spokój plaż Tangalli, reklamowanej w słynnym Lonely Planet jako najlepszego lekarstwa na zimową chandrę. Mnie zdecydowanie pozwoliła zwalczyć chandrę deszczową.
Rozmawiałem z rybakami, miejscowymi chłopaczkami. Wszyscy z dumą podkreślali, że stąd pochodzi prezydent kraju Mahinda Rajapakse. Prezydent, co zresztą wytyka mu opozycja, zwykł dbać o swoje. W pobliskiej Hambantocie wybudował nowe lotnisko międzynarodowe, sieć doskonałych, jak na ten kraj, dróg. Wreszcie dzięki chińskim pożyczkom największy w założeniach port morski w południowej Azji. Niestety błędna logistyka trochę przyhamowała tę inwestycję.
Z rozmów z miejscowymi wynikło również zaproszenie na kolację. Zadbano o nasze podniebienia z należytym smakiem :-) Trochę dowiedziałem się o warunkach życia na Sri Lance, zarobkach, bezrobociu. Kolejny raz musiałem skontaktować, że żyjemy w naprawdę przyjaznym kraju. Nasza stopa życiowa przy tutejszej jest ociekającym miodem dobrobytem.
Ostatniego dnia pobytu w Tangalli wypożyczyliśmy motocykl i ruszyliśmy na wycieczkę. Sri Lanka pozostawała jednym z nielicznych krajów Azji, w którym jeszcze nie było mi danym pomotorkować. Pogoda dopisywała, więc i droga wydawała się nader przyjemną. Odwiedziliśmy zachwalaną we wspominanym Lonely Planet plażę w Tallali. Na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia nie wywarła. Podobnie zresztą słynna skała Blow Hole, rozpadlisko nadmorskie wydmuchujące morskie fale na wysokość nawet ponad 20 metrów. Na czas naszej wizytacji ledwo co zacharczało... Ostatnim odwiedzonym miejscem była świątynia Wewurukannala Vihara, z największym na wyspie, ponad 50 metrowym siedzącym Buddą. Moje oko nijak nie potrafiło uwierzyć w domniemany rozmiar postaci. Cóż, starzeję się, więc i wzrok już nie ten...
Po czterech dniach pobytu w Tangalli, z nieukrywanym żalem przyszło nam opuścić to miejsce...