Ostatni dzień roku postanowiliśmy spędzić w Galle, kolonialnym mieście z czasów podboju wyspy przez europejskich najeźdźców. Mieście zupełnie innym niż wszystkie pozostałe na Sri Lance. Mieście, w którym dominuje ład urbanizacyjny, obcy jest chaos azjatyckich ulic, gdzie historia przechadza się w najlepsze jego ulicami. Mieście jakby żywcem przeniesionym z europejskich realiów na azjatycką ziemię. Galle swoją bogatą spuściznę czerpie z czasów kolonializatorów wyspy. To wtedy wzniesiono tutaj słynny Fort umieszczony zresztą na liście UNESCO. Pozwolę sobie powstrzymać się od opisywania historii miasta, wszak zapewne ciekawsze źródła uczynią to lepiej. Po drugie co nieco na jej temat napisałem przy okazji poprzedniej wizyty tutaj (LINK - http://milanello80.geoblog.pl/wpis/114530/kolonializm-w-pieknej-koguciej-szacie ). Ciekaw byłem, jakie zmiany zastanę, jak odbierał będę to miejsce po 5 letniej nieobecności. Na pierwszy rzut oka miasto zdawało się być bardziej zadbanym niż poprzednio. Ulice wybrukowano nową kostką, odrestaurowano znaczną część kamienic. Panuje większy ład , porządek i czystość. Wraz jednak z upiększaniem miasta na standarty zachodnie, zaczęło ono nieco tracić na duchowości. Gdzie te sypiące się budynki, stare skrzypiące drzwi, gdzie pozbawione połowy desek okiennice. Miasto, mimo swej niebywałej, w dalszym ciągu, urokliwości, straciło w moich oczach. Nie tylko dlatego, że teraz jego ulicami przechadzają się tłumy turystów. Przede wszystkim dlatego, że gdzieś poczęła się ulatniać jego kolonialna dusza. A może po prostu, jak odgrzewana zupa, smakując jej drugi raz, nie zaspakaja się zmysłów, jak za razem pierwszym.
Miasto opuściliśmy po raptem kilkugodzinnym pobycie tutaj. Raz, że zaczęło po pewnym czasie nużyć organizm, dwa skorzystaliśmy z zaproszenia na imprezę sylwestrową do znajomych w Tangalli. Jako, że dotarliśmy tam stosunkowo późno, miast szukania noclegu, uznaliśmy za najlepsze spędzenie nocy wprost na plaży. W efekcie w Nowy Rok wkroczyliśmy z widokiem na gwiazdy...