Droga przez mękę ? Mało powiedziane. To było jak droga do piekła, nie do miejsca określanego rajskimi przymiotami, jak zwykło się je opisywać. Ale po kolei.
Po naszej ostatniej trekingowej przygodzie (Hortons Plain), ba po kilku ostatnich trekingowych dniach, czy to w Ella czy okolicach Nuwara Eliya, wydawać by się mogło, że tego typu atrakcji możemy mieć powyżej przysłowiowych uszu. Nic bardziej mylnego. Korzystając z dobrodziejstwa pogodowego, słońca harcującego w najlepsze, postanowiłem udać się do miejsca, które przed pięcioma laty niebywale przypadło mi do gustu. Miejsca, które owszem wymagało pewnego trudu, by je zdobyć, które jednak wzamian wynagradzało ów niezwykłymi widokami. Miejsca magicznego, tajemniczego, kuszącego masy pielgrzymów, zwykłych wędrowców takich jak ja, od tysięcy lat. Mowa o górze Adama, świętym miejscu pielgrzymek buddystów. Wiele religii przypisuje jej swoje własne tłumaczenie. U buddystów, charakterystyczne wgłębienie na szczycie w kształcie stopy jest miejscem, gdzie Budda postawił swą stopę w drodze do raju. Z kolei religie zachodnie nadały szczytowi nazwę od Adama, który wygnany z raju pozostawił swój ślad tamże. Mnie najbardziej do gustu przypadło określenie góry mianem Samanalakande - miejsca gdzie przylatują motyle by umrzeć. Pięknie, nieprawdaż.
Szczyt Adama (Adams Peak - 2344m) położony jest w cudownym otoczeniu zielonych plantacji herbaty zachodniej części krainy Hills Country. Najlepszym miejscem dla rozpoczęcia wędrówki na szczyt jest wioska Dalhousie, którą od wierzchołka góry dzieli raptem 7 kilometrowa wspinaczka. Od czasu mojej ostatniej wizyty tutaj wioska zbytnio się nie zmieniła. Zmieniła się za to liczba turystów odwiedzających to miejsce. Jest ich zdecydowanie większa chmara niż motyli umierających na Adams Peak. Fakt który się z tym wiąże, jest taki, że baza noclegowa nie jest często w stanie pomieścić wszystkich tych turystów. W efekcie przyszło nam przenocować w naprawdę syfiastych warunkach. Dobrze, że raptem kilka godzin. Najpopularniejszym jest bowiem nocne wyjście na szczyt. Tak, by obserwować wschód słońca. Pamiętając moją ostatnią wędrówkę na Adams Peak, wyruszyliśmy po 3 w nocy. To, co później nastąpiło, można nazwać jednym słowem... dramat... Pięć lat temu dotarłem na szczyt bezproblemowo. No właśnie, pięć lat temu...
Nie wiedziałem, że te pięć lat dzielące oba wejścia mogą tak wiele zmienić. Wędrówka na Adams Peak była dla mnie prawdziwą drogą przez mękę, moją własną, mam nadzieję że nie obrażam uczuć religijnych, drogą krzyżową. Te ponad 5 tysięcy schodów, które trzeba było pokonać prawie mnie zabiło. Każdy kolejny wydawał się wyższy, każdy kolejny wydawał się być tym, kiedy powiem dosyć, wystarczy. Musiałem, co kawałek przystawać, by zaczerpnąć tchu. I tak co kolejne kilka kroków. Marnym pocieszeniem, że podobnie mieli prawie wszyscy tam maszerujący. Moja koszulka zdawała się już nie być w stanie przyjmować kolejnych hektolitrów potu. Umierałem, nie raz nie dwa, wiele razy. Naprawdę. Adams Peak zdawał się być moją Golgotą. Nie raz głowę wierciły dziwne myśli. Po co się tam pchasz, miast wygodnie zalegać w łóżeczku ? Doceniłbym nawet to syfiaste, tam na dole, kilka tysięcy schodków niżej. Naprawdę. Konkluzją był fakt, że rzeczywiście źle ze mną po tych pięciu latach...
Wschód słońca nieco tylko wynagrodził trudy wspinaczki. Na górze Adama zalegały tłumy turystów, liczone w setkach, wielu. Nie dziwota, że miejsce straciło dla mnie na duchowości, magii. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca dla delektowania się widokiem nowego dnia budzącego się ledwie do życia. Takiego miejsca już tu nie było. Nawet nieziemskie widoki nie stanowiły panaceum dla mojej strapionej duszy. Droga powrotna minęła mi na rozmyślaniach. Warto było, czy nie warto, zrobiłbym to raz jeszcze, czy nie ? Nie wiem, nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Pewnie z perspektywy czasu będzie mi łatwiej.