Indie... Dziesięć miesięcy minęło od mojej ostatniej wizyty w tym kraju. Miesiąc tu spędzony był tylko powierzchownym liźnięciem tego kraju, był jak odkrycie narzuty skrywającej jego bogactwa. Tym razem zaczynam ich smakowanie od drugiej strony. Od południa. Od miejsca kompletnie innego niż poprzednio wizytowane. Od Indii, a jakby nie Indii, przynajmniej nie takich jakie było mi danym wówczas zobaczyć. Zaczynam od Indii zielonych, Indii ukazujących naturę w wiodącej roli, w znacznym stopniu chrześcijańskich. Zaczynam od Kerali, jednego z najbardziej zielonych stanów Indii, od ziemi samego Boga (God's our land), jak zwykli określać to miejsce jego mieszkańcy.
Nim przyszło mi zawitać na indyiskiej ziemi, nie obeszło się, jak to zwykle bywa w przypadku tego kraju, bez komplikacji. Linia lotnicza Sri Lankan Airlines oznajmiła mi, że nie wpuści mnie do samolotu, jeżeli nie będę miał świadectwa opuszczenia Indii. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że zamierzam opuścić ten kraj drogą lądową, poprzez granicę z Nepalem. Niestety musiałem zakupić bilet na samolot wylatujący z Indii. Zapewniono mnie, że mogę następnie ten bilet anulować, choć jak przypuszczam i tak poniosę jakieś koszty. Moje zdenerwowanie eskalowało, gdy już na miejscu, celnicy indyjscy oznajmili mi, że wcale takiego biletu nie potrzebowałem. Przyrzekłem sobie, że więcej już liniami Sri Lankan nie polecę. W samym samolocie również było zabawnie. Otóż w sąsiednim fotelu leciała, na oko tak osiemdziesięcioletnia hinduska, dla której był to zapewne pierwszy lot. Kompletnie nie umiała odnaleźć się w nowej dla niej rzeczywistości. Gdy podałem jej cukier, celem dodania do kawy, ot po prostu łapczywie włożyła go w usta. Komicznie to wyglądało... Podobnie rozbawiły mnie nieskładnie porozstawiane donice na lotnisku, którezygzakiem trzeba było omijać, by na nie nie wpaść.
Pierwszym miastem Kerali, które przyszło mi wizytować, było największe z nich, Kochi. Miasto to stanowi niejako połączenie w jeden twór urbanizacyjny, kilku samodzielnych miast. W aglomeracji liczy sobie ponad 2 miliony mieszkańców. Droga z lotniska do najbardziej reprezentatywnej części miasta, Starego Kochinu, tzw. Fortu Kochi, zajęła (ok. 40 km) ponad 3 godziny. Ot pierwsze spotkanie z Indiami !
Kochi jest miastem przesiąkniętym historią. Pozostawiła ona swój ślad, gdziekolwiek by nie popatrzeć. W czasach podbojów kolonizacyjnych to właśnie tutaj jedne ze swych pierwszych kroków postawili portugalscy, holenderscy i brytyjscy najeźdźcy. To tutaj wzniesiono pierwszy w Indiach chrześcijański kościół (St. Francis church z 1516 roku), to w nim pochowany został najsłynniejszy z odkrywców w tej części świata, Vasco da Gama. Przemierzając ulice Fortu Kochi na każdym kroku chłonąłem te historię, czy to zwiedzając stare portugalskie kościoły, żydowskie synagogi, przepiękne murale pałacu Mattanccherry. Okolica wydawała się trochę zachwiana urbanizacyjnie, pełna nieładu i chaosu. Świątynie różnych wyznań wręcz graniczyły płotami. Tym co najbardziej mnie ujęło, były fantastyczne XV wieczne chińskie sieci, tzw. Chinese Nets, konstrukcje o charakterze żurawia, zanurzające sieci w celach połowu. Do ich obsługi potrzeba było kilku ludzi. Obserwowałem ich funkcjonalność z zapartym tchem, niczym dzieciak szeroko rozpościerający usta z ciekawości i wrażenia. Odtąd chyba już zawsze Kochi kojarzyć się mi będzie z owymi cudownymi wynalazkami inżynierskimi. Tym bardziej, że pewnie niedługo pójdą w odstawkę. Niestety nowoczesne techniki połowów zdają się brać górę
Przed oczyma, jak w kalejdoskopie, przerzucały mi się kolory Kerali, zwłaszcza dwa, zielony i czerwony. Nigdzie w Indiach nie widziałem tak pokaźnego udziału koloru zielonego w miejskim otoczeniu. Kochi, ponoć cała Kerala, tonie w zieleni. Natura dyktuje tu warunki, nie czynnik ludzki, zdając się ukazywać na każdym kroku swą wyższość. Kochi tonie też w czerwieni. Czerwieni komunistycznych flag, z charakterystycznym sierpem i młotem, czerwieni komunistycznych plakatów propagandowych. Jak gdzieś wyczytałem, Kerala była pierwszym miejscem na świecie, gdzie drogą pokojową dokonano wyboru władz komunistycznych. Stan ten, jak wszędzie zauważam, trwa do dziś. Publiczne pralnie dzielą porówno zysk ze swej działalności. Pracownicy miejskich środków transportu noszą jednakowe ubiory, nawet rikszarze. Urzędy centralne stanu Kerala, w większości kładą łapę na tutejszą turystykę. To jedynie pierwsze ze spostrzeżeń. Pewnie kilka takich jeszcze poczynię...
Królowa Morza Arabskiego (Queen of Arabian Sea), bo tak też zwykło nazywać się miasto Kochi, przypomina trochę słynną Wenecję. I tutaj poszczególne twory miejskie porozdzielane są wyspami, kanałami. Nie omieszkałem zresztą skorzystać z tej drogi transportu. Bilety są śmiesznie tanie, raptem 4 rupie (ok 25 groszy). Przepłynąłem choćby do Ernakulam, nowoczesnej części miasta Kochi. Niestety nie zabyłem tu zbyt długo. Wielkomiejskie przywary, gwar, chaos, brud, smród, korki, wzięły górę.
Postanowiłem również wybrać się na charakterystyczne typowo keralskie pokazy sztuki teatralnej, tzw. kathakali. Niestety po czasie zwyciężyło we mnie znużenie. Skonstatuję tylko tyle, bywałem na ciekawszych spektaklach. Choć miłośnik sztuki ze mnie, przyznaję bez bicia, przeciętnawy, a i pojęcie o niej tożsame.
Generalnie pierwsze zasmakowanie Kerali wypadło ewidentnie na plus, również dzięki niebywale serdecznym ludziom. Ich uśmiechy, przyjacielskie spojrzenia, nawet ze strony zazwyczaj natarczywych rikszarzy, umilały mój kilkudniowy pobyt w tym mieście. Jestem ciekawy Kerali...