Do Madurai, trzeciego największego miasta (1,4 mln mieszkańców) stanu Tamil Nadu dotarliśmy wieczornym pociągiem. O dziwo, jak na Indie, dystans 520 km pokonał on bez opóźnień, w nieco ponad 3,5 godziny. Po drodze minęliśmy potężną farmę wiatraków. Rozciągała się ona na dystansie kilkunastu kilometrów, obejmując pewnie kilkanaście tysięcy wiatraków. Po głowie krąży mi myśl, że mogło być ich tu więcej niż w europejskich "wiatrakowych" krajach typu Holandia czy Dania. Muszę to przy okazji sprawdzić.
Nocna godzina dotarcia do Madurai nie sprzyjała poszukiwaniom miejsca noclegowego. Baza noclegów w Madurai, zwłaszcza ich stan, poraża. Byliśmy wybredni, a i tak przyszło nam spać w miejscu zawilgoconym, pełnym pleśni, z
grzybem odchodzącym plastrami od ścian, zapachami dochodzącymi z katastrofalnie brudnej ubikacji. Nawet telewizor z anglojęzycznymi kanałami nie poprawiał wizerunku tego miejsca. Dobrze, że babcia lub ciotka Irena tego nie widziały, pewnie niezwłocznie kazały by mi wracać do domu.
Madurai to jedno z najstarszych nieprzerwanie zamieszkałych miast w historii ludzkości. Jego początki szacuje się na ok. 4000 lat p.n.e. Ponoć utrzymywało całkiem zażyłe stosunki, głównie handlowe, z cywilizacjami helleńskimi czy rzymskimi. Określane bywa Miastem Świątyń (City of Temples) z uwagi na ich mnogość i różnorodność na jego terenie. Głównym magnesem przyciągającym rzeszę pielgrzymów, sprawiającym, że stało się ono jednym z wiodących punktów na mapie hinduskich pielgrzymek, jest światynia Minakshi Sundarehsvara Temple. Wzniesiono ją między VII a X wiekiem, ostatecznego kształtu nabrała w końcu XVI wieku. Poświęcona została Sziwie i bogini Minakshi. Zachwyca swoimi 12 przepięknymi, potężnymi (najwyższa z nich ma 52 metry), bramami wejściowymi, tzw. gopurami. Ukazują one cały panteon hinduskich bóstw, świętych zwierząt, potworów, wyrzeźbionych z niebywałą precyzją i kolorystyką. Można przypatrywać się im bez końca. Wnętrza świątynnego kompleksu porażają mnogością hinduskich bóstw. Jak zwykle ciężko się w tym połapać, szczególnie w religijnych obrządkach hinduskich. Widziałem ludzi turlających się po ziemi, rzucających kokosami, całujących i kolorujących posągi, przypalających dłonie w świętym ogniu, szeptających do pomnika byka. Kompletnie niezrozumiałe. Ile bym się o hinduiźmie nie naczytał, nie nasłuchał, dalej pozostaje dla mnie czarną magią. Jak tu zrozumieć hinduizm ? Nie mam bladego pojęcia.
W Madurai nie zabyliśmy zbyt długo. Jakoś nie w smak było mi zwiedzanie kolejnych świątyń, podobnie jak i kolejnego z muzeów Gandhiego. Zwłaszcza, że miasto porażało wszechobecnym syfem, smrodem, brudem, krowami na drogach i ulicznym chaosem. Śmieci walały się tu wszędzie. Znów, o czym nieco zapomniałem wizytując Keralę, poczułem się jak w typowych, katalogowych Indiach. Kerala swą zielenią jakoś skuteczniej maskowała owe indyjskie wielkomiejskie przywary. Nie dziwota więc, że po wizytacji najsłynniejszej atrakcji miasta, postanowiłem niezwłocznie opuścić jego podwoje. Zapragnęło mi się znów pobyć nieco na łonie natury. Takie kroki też poczyniłem...