Utyskiwałem uprzednio na Chennai i ogólnie stan Tamil Nadu. Cóż więc powiedzieć o kolejnym wizytowanym stanie, a w zasadzie stanach. Ziemie, na które wjechałem, moje przewodniki zwykły określać jako tereny przynależące do stanu Andhra Pradesh. Ale od ubiegłego roku, gdy dokonała się separacja w ramach tego stanu, fakt ów jest już nieaktualny. Ze stanu Andhra Pradesh wydzielono nowy stan Telangana. Moim miejscem docelowym była miejscowość Hyderabad, stolica nowego stanu, szóste największe, ponad 7 milionowe, miasto Indii. Dystans między Chennai a Hyderabadem (ponad 820 km) pokonałem nocnym pociągiem. Penetrując rozdział przewodników poświęcony tym terenom nie natrafiłem na zbyt ciekawe i warte eksploracji miejsca. Nawet sławetny Lonely Planet stwierdzał, że wizytując stan Andhra Pradesh, obecnie i Telangana, nie zostaniesz zaskoczony jego atrakcjami, ich tu po prostu nie ma. Jak pustymi w kontekście owej okoliczności zdają się być moje narzekania na atrakcyjność poprzednio wizytowanego Tamil Nadu... W zasadzie jedynym miejscem wartym odwiedzin, przynajmniej według przewodników, wydawało się być właśnie miasto Hyderabad. Postanowiłem naocznie to sprawdzić.
Tym, co skierowało moje zainteresowanie na Hyderabad i w efekcie doprowadziło do jego odwiedzin, była niesamowicie barwna historia miasta. Warto przytoczyć kilka faktów. W 1463 roku muzułmański sułtan Quli Qutb Shah założył w pobliskiej miejscowości Golconda potężny fort. Jego kres nastąpił w 1589 roku, kiedy uboga zasobność Golcondy w wodę doprowadziła do epidemii. Postanowiono przenieść władzę do nowej lokalizacji, Hyderabadu. Kres dynastii Qutb Shaha miał miejsce w 1687 roku, kiedy ostatni z wielkich mogołów rządzących północnymi Indiami Aurangzeb zdobył miasto, osadzając na tronie własnego gubernatora, tzw. nizama. Władza nizamów Hyderabadu stała się wkrótce na tyle niezależna i potężna, że stali się nawet najbogatszymi ludźmi Indii, a ich dwór centrum muzycznym, literackim środkowych Indii. Ich upadek nastąpił dopiero wraz z proklamowaniem indyjskiej niepodległości w 1947 rok. Choć i wówczas z uwagi na islamski charakter okolic Hyderabadu planowali przyłączenie tych ziem do Pakistanu. Indiom pomysł ów zbytnio nie przypadł do gustu.
Bogata spuścizna historyczna i kulturowa miasta jest tutaj obecna do dziś. Zwłaszcza jego islamski charakter. Spacerując ulicami Hyderabadu ma się wrażenie, jakby się przebywało w islamskim mieście. Wszędzie wokół dominują meczety, na czele ze sławnym Charminarem. Nawoływania z minaretów słychać co chwilę. Co rusz natrafia się na restauracje serwujące kebaby i shawarmy. Na ulicach przewijają się zastępy brodatych mężczyzn w islamskich szatach oraz zawoalowanych szczelnie kobiet. Z rzadka przemykają gdzieś boczkiem wyznawcy hinduizmu. Tyle historii i ogólnych faktów. Własne odczucia, proszę posłuchać...
Miałem okazję, zarówno w trakcie tegorocznej wyprawy, jak i ubiegłorocznej, wizytować wiele indyjskich miast. W większości nie budziły one we mnie pozytywnych odczuć. To, czego jednak doświadczyłem w Hyderabadzie, nie jestem w stanie porównać do żadnego z tych miast. Hyderabad stał się dla mnie synonimem najbardziej plugawych Indii, przesiąkniętych smrodem, uryną zionącą na każdym kroku, nieopisaną biedą, żebractwem. Stał się dla mnie najtrudniejszym dla podróżowania miastem, nie tylko w Indiach, ale i w całej podróżniczej przygodzie. Przebił w tym względzie nawet ulice Dhaki w Bangladeszu. Tam przynajmniej uciążliwości ulicy pokonywała wszechobecna serdeczność miejscowych ludzi. W Hyderagadzie zbytnio jej nie doświadczyłem. Krocząc ulicami Hyderabadu natrafiałem tylko na mur obojętności, niechęci. Uśmiech za nic nie chciał zagościć na hyderabadzkiej ulicy. Królował chaos, ruch uliczny wolny od jakichkolwiek zasad. Drogi były niesamowicie zakorkowane, smród spalin bił po oczach. Przejście na drugą stronę ulicy było nie lada wyzwaniem. W dodatku na każdym kroku doskakiwali do Ciebie żebracy, ludzie poszkodowani przez los. Ich mnogość przytłaczała, również ich natrętność. Potrafili iść za Tobą ładnych kilka minut. Ich los Cię poruszał, toczyłeś walkę z samym sobą, własnym sumieniem. W końcu zdawałeś sobie sprawę z własnej bezradności wobec skali problemu, wobec ogromu biedy w tym mieście. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałem.
Kolejną uciążliwością był smród moczu. Proszę sobie wyobrazić maszerowanie ulicami tak zaparszywionego miasta przy ponad 30 stopniach Celsjusza, gdy smród uryny jest Twoim najwierniejszym towarzyszem włóczęgi. Coś strasznego. W momencie odechciało mi się podróżowania. W momencie zapragnąłem wrócić do naszej mroźnej zimy, zalec pod kołdrę i nie doświadczać więcej tej hardcorowej wersji Indii. W takich momentach, chwilach słabości, uciekałem więc w zacisze hotelu, próbując choć na chwilę zapomnieć, że tylko cztery ściany dzielą mnie od świata, jakiego, gdybym empirycznie go nie doświadczył, nie byłbym w stanie w najczarniejszych wizjach sobie wyobrazić. Doszło nawet do tego, że jednego dnia, poza wyjściem na obiad, praktycznie nie wychyliłem nosa z pokoju. Tłumaczyłem to sobie możliwością korzystania z dobrodziejstw anglojęzycznej telewizji, ale prawda była zupełnie gdzie indziej. Człowiekowi wydaje się, że jest mocny, jest w stanie znieść wiele, że nic go nie złamie. Są jednak sytuacje, które Cię przerastają, które zmiękczają Twoją uprzednią hardość. Zauważasz, że odmawiając pomocy któremuś z kolei człowiekowi bez nóg, czy bezzębnej matce z trójką dzieci na ramieniu, nie jesteś już taki kozak. Spuszczasz nos na kwintę, zapominasz słów w gardle, patrzysz w pełne oziębłości i bezradności oczy. I w końcu nie wiesz, nie wiesz co dalej począć, jak się zachować. To również element podróży. Podróż to nie tylko bielutki piasek, uginające się palmy i rajskie widoki. Podróż to czasem też zetknięcie się z taką hyderabadzką parszywą, biedną, śmierdzącą ulicą...
P.S. Trzeba oddać prawdzie, że położony na obrzeżach miasta Fort Golconda jest miejscem niebywale urokliwym i pozwalającym choć na chwilę zapomnieć o parszywej hyderbadzkiej ulicy. To w zasadzie jedyne miejsce, które mogę zarekomendować w tym mieście.