Kolkata, ze swoimi trudnymi do zniesienia upalnymi temperaturami, stała się końcem pewnego etapu mojej tegorocznej wyprawy. Przyjemne letnie, czasem aż nadto, temperatury, miały odtąd odejść do przysłowiowego lamusa. Podobnie zresztą, jak moja trzy miesiące podrasowywana opalenizna. New Jaipaiguri, do którego dotarliśmy nocnym pociągiem, miało być zapowiedzią nowego. Bliskość najwyższych gór świata miała zwiastować niechybne zimno, mgły, może i śnieżyce. Wreszcie, choć zbytnio mi się to nie uśmiechało, miałem zażyć zimy w zimie, no w najlepszym może jesieni w zimie.
O dziwo, New Jaipaiguri przywitało mnie przyjemną późnowiosenną aurą. Tak to można podróżować, pomyślałem. New Jaipaiguri, największe miasto północnej części stanu West Bengal to baza wypadowa, transportowy hub, do kilkunastu mniej lub bardziej atrakcyjnych destynacji w okolicy. Bliskość sąsiednich Bangladeszu, oj wróciły cudowne wspomnienia z ubiegłego roku, Nepalu czy Bhutanu zachęcają do ucieczki z indyjskiej rzeczywistości. Z kolei do pozostania na indyjskiej ziemi zapraszały indyjskie stany wschodnie, określane wspólnym mianownikiem jako tzw. Seven Sisters. Mnie, póki co najbardziej interesowała północna część tego fragmentu Indii, mianowicie górskie tereny północnego West Bengalu i stanu Sikkim, tzw. Western Himalayas. Postanowiłem zbytnio nie przedłużać poranka i wnet ruszyć ku docelowemu kierunkowi. W zasadzie jedynym środkiem transportu na tych terenach są jeepy, które zdecydowanie lepiej czują się pokonując górskie serpentyny niż chociażby autobusy. Jako, że czas załadowywania pasażerów nieco się wydłużał, mogłem podejrzeć realia życia biedoty newjaipaigurskiego dworca. Niestety oprócz współczucia i bezsilności, opanowała mnie również i wściekłość, gdy jedna z matek miast podzielić się strawą z innymi dzieciakami najzwyczajniej w świecie wyrzuciła ją do kanału. Dramat...
Moim docelowym miejscem była górska miejscowość Kuorseng. Widoki z drogi może i byłyby zachwycające, gdyby nie gęstniejąca mgła. Wraz z nabieraniem wysokości temperatura proporcjonalnie zaczęła spadać. Kuorseng, niewielka górska mieścina, przywitała mnie chłodem, drogą bazą noclegową i ... deszczem, którego doświadczyłem po raz pierwszy od dwóch miesięcy, od czasu pobytu na Sri Lance. Kuorseng znajduje się na mapie turystycznych wizytacji z jednego powodu. Początek bierze tu jedna z najwyżej umiejscowionych dróg kolejowych na świecie, słynny "toy train". Górska linia kolejowa Himalajów Zachodnich, tzw. Darjeeling Himalayan Railway (DHR), objęta patronatem UNESCO (mój 17 obiekt w Indiach), uruchomiona została w 1881 roku i połączyła ponad 80 kilometrowym odcinkiem New Jaipaiguri z Darjeelingiem. Od kilku lat kursuje jedynie na odcinku między Kuorsengiem właśnie, a Darjeeligiem. Obsuwiska ziemi uniemożliwiają jej kursowanie na pierwotnej trasie. Choć zasłyszałem i wersję, że wszystkiemu winne separatystyczne ruchy ludu Ghurków, chcących oddzielenia tych ziem od stanu West Bengal i utworzenie nowego tzw. Gorkhland.
Już pierwszy widok na malutki, trzywagonowy pociąg, nieco chyba szerszy od osobowego samochodu, przywołuje skojarzenia z dziecięcymi zabawkami. Słusznie określany bywa jako zabawkowy pociąg (toy train). Jazda nim, to czysta przyjemność. Trzy godziny, jakie spędziłem w trasie, upłynęły na podziwianiu potęgi okolicznych gór. Huśtało w lewo, prawo, kołysało. A mimo to człowiek odczuwał nieopisaną przyjemność. Nawet zawrotne tempo, czasem nieco szybsze od normalnego chodu, umożliwiające bezpieczne wskakiwanie i wyskakiwanie z pociągu, nie psuły tych doznań. Gdzieś w drodze pokonaliśmy swego czasu najwyższą na świecie, obecnie drugą po jednej z tybetańskich, stację kolejową w Ghoom. Szkoda tylko, że z publicznego transportu wycofano już lokomotywy parowe, zastępując je tymi z napędem diesela. Kłęby pociągowej pary, unoszące się nad pobliskimi Himalajami, na pewno dodałyby urokliwości temu wspaniałemu "zabawkowemu pociągowi".