Opuściłem właśnie Indie. Dzień później niż zamierzałem. Niestety przejście graniczne Panitanki - Kakarvitta zamykają dla turystów po godzinie 18, nie jak przewodnik książkowy twierdzi, że po 22. W efekcie na indyjskiej ziemi, w przygranicznym Panitanki, spędziliśmy jedną nockę więcej.
Siedząc wygodnie w rowerowej rikszy, przemierzyłem długi most rozpościerający się nad wyschniętym korytem jakiejś himalajskiej rzeki. Mijały mnie tłumy lokalnej, transgranicznej ludności, objuczone tobołami, różnorakimi towarami. Turystów nie uświadczyłem. Lubię przekraczać granice. Są zapowiedzią nowego. Mimo, że najczęściej nowa rzeczywistość nijak nie różni się od tej poprzedniej, żywisz się nadzieją. Nadzieją na nowe. Nowe doznania, przeżycia, doświadczenia, przygody. Nadzieja jest jedną z tych sił sprawczych, która podsyca Twoje żądze poznawcze, marzenia o nowej przygodzie. Nadzieja matką głupich powiadają ? Przypada mi więc zostać jednym z największych głupców :-)
Opuściłem Indie. Po dwumiesiecznych wojażach południowym i wschodnim wybrzeżem tego kraju. Moja druga wizyta w tym kraju dobiegła końca. Opuściłem je w najlepszym możliwym momencie. Zaczęły mnie meczyć, ewidentnie mi doskwierać. Nawet dla podróżniczego hardcorowca, jakim nieskromnie się uważam, przekładającego doznania estetyczne, wir przygody nad wygodę i komfort w jej trakcie, Indie stały się męczące. Mówi się, że Indie można kochać lub nienawidzieć, na stany pośrednie miejsca brak. Nieprawda, moje odczucia odnośnie Indii są zdecydowanie ambiwalentne. Z jednej strony jestem pod wrażeniem ich multikulturowości, kulturowej i religijnej mieszanki ludzkiej. Zachwyca mnie tamtejsze bogactwo zabytków, ich mnogość, różnorodność, detaliczna doskonałość, wszystko to w skali prawdopodobnie wiodącej na świecie. Fascynuje odmienność indyjskiej ulicy, rzeczywistości nie do ogarnięcia stanem umysłu człowieka okcydentalnego świata. Z drugiej strony, powtarzalność, choćby jak fascynującą, po czasie męczy. Taki stan osiągnął mój umysł. Wyczerpałem Indie, mój umysł wyczerpał pomysł na Indie. Indie, przynajmniej dla mnie, są jednym z tych krajów, które potrafią bawić, ale tylko przez pewien czas. Po jego upływie, ich przerośnięte ego, obojętność ulicy, powtarzalność, najzwyczajniej sprawiają, że uważasz, iż nadszedł właściwy czas, by je opuścić. Tak właśnie stało się w moim przypadku.
Wjechałem właśnie do Nepalu, jednego z najciekawszych i najpiękniejszych krajów Azji. Kraju najwyższych gór świata, ekstremalnych sportów i przygód, kraju o zapierających dech w piersiach widokach, krainy górskich, zapomnianych wiosek, buddyjskich gomp i monasterów na himalajskich szczytach, tybetańskich flag powiewających na wietrze. Wjeżdzając do Nepalu, przekraczając jego granice, liczę na nowe. Moje ostatnie doznania, zwłaszcza te indyjskie, przesiąknięte były przeciętnością, czego wyrazem zresztą kolejne bezsmakowe wpisy na moim blogu. Zauważam w nich brak ekscytacji, euforii. Zżera mnie rutyna w podróży, niemile widziana powtarzalność, coś przed czym uciekam, opuszczając choć na te kilka miesięcy wygodną, schematyczną, zachodniocywilizacyjną Europę.
Wjeżdżając do Nepalu liczę na ponadprzeciętne widoki, zwłaszcza te himalajskie. Ich przedsmak miałem ostatnio, wizytując Darjeeling, spoglądając na Kanczendżangę. Liczę na ekstremalne doznania. Nepal ma być najbardziej aktywnym miejscem mojej tegorocznej wyprawy. Miejscem trekkingu wokół jednego z himalajskich ośmiotysięczników, raftingu po dzikiej, wezbranej, górskiej rzece, innych adrenalinowych doznań. Nepal jest jak głęboko skrywany klejnot. Ciężko go znaleźć, choć we współczesnych czasach znacznie łatwiej, wiele uciążliwości trzeba doświadczyć, by go poznać, ale jak już go znajdziesz, bezustannie chcesz sycić oczy jego widokiem. Nepal jest ostatnim (poza malutkim Timorem Wschodnim i typowo wakacyjnymi Malediwami) krajem Azji, jej części południowej i południowo-wschodniej, którego nie było mi danym odwiedzić. Zostawiłem go sobie na samiutki koniec. Licząc na nowe, żywię się nadzieją, że będzie dla mnie taką wisieńką na tym moim ulubionym, wiele lat smakowanym, azjatyckim torcie...