Nocnym autobusem, po 14 godzinnej mordęczej podróży, dotarłem wczesnym rankiem do Kathmandu, napalskiej stolicy. Czas mnie zaczyna gonić, coś czego nie cierpię w podróży, coś co zabija indywidualizm, wolność w podróży, narzuca schematy. Dlatego miast pokrzątać się po nieturystycznym wschodzie Nepalu, przeżyć masę niewyobrażalnych przygód po kompletnie nieturystycznym wschodzie kraju, udałem się wprost do Kathmandu. Droga tak mnie wytrząsła, że wysiadając z autobusu, moje łydki dalej podskakiwały w najlepsze. Wnet doceniłem komfort indyjskich nocnych pociągów.
Kathmandu od początku przypadło mi do gustu. W przeciwieństwie do większości indyjskich miast, nie tak dawno przecież wizytowanych, bezpłciowo nijakich, topornych, zabieganych, gwarnych, nepalska stolica ma swój charakter. Ma swój niezaprzeczalny klimat, urokliwość wąskich, niczym śródziemnomorskich uliczek, mrocznych, kamiennych. Ma czar wysokich, wąskich i krzywych niczym amsterdamskie, ceglanych, nieotynkowanych i brudnych niczym te widziane przed rokiem w bangladeskiej Dhacce, budynków. Ma historię stolicy himalajskiego królestwa, wielowiekowej monarchii dopiero niedawno obalonej maoistami, zapisaną w każdym kamyku, kostce brukowej, malutkich drzwiczkach do budynków, bogato rzeźbionych drewnianych balkonikach, czerwono malowanych świątynkach, wreszcie majestatycznym, objętym patronatem UNESCO, centralnym placu Durbar Square. Ten ostatni zdaje się wyglądać jak z innego świata. Wielką przyjemnością było dla mnie przesiadywanie na jednej z wielu świątyń centralnego skweru i zwyczajnie podglądanie życia stolicy. Zachwycały mnie tutejsze stragany pełne antyków, pamiątek, innych bibelotów. Godzinami mogłem podziwiać cudowne nepalskie pocztówki, chyba najpiękniejsze na świecie.
Nawet liczne przywary miasta, powszechny brud, logistyczna dezorganizacja i urbanizacyjny chaos, niekontrolowany rozrost miasta, nie odbierają mu niewątpliwego uroku. Chyba najlepszym miejscem do jego podglądania z perspektywy innej niż ulica, jest górujące nad nim wzgórze Swayambnunath, na szczycie którego dominuje buddyjska stupa o tożsamej (Swayambnunath Stupa) nazwie, nota bene również objęta patronatem UNESCO. Jej oczy, jeden z symboli miasta, oczy Buddy, zdają się przenikliwie, bacznym wzrokiem spoglądać z wysokości na całe miasto.
Kathmandu bywa odbierane różnorako. Spotkałem się z wieloma skrajnymi opiniami i ocenami. Wolność słowa, prawo każdego. Część turystów wygłasza je nawet nie wyściubiwszy zbytnio nosa poza Thamel, turystyczną dzielnicę stolicy. Wyjdźcie poza Thamel, nie bądźcie jego niewolnikami. Thamel to dla wielu turystów strefa komfortu, ich azyl zachodniego stylu życia. Thamel jest jak wygodna kanapa, jak bar szybkiej obsługi, zabijający głód, nie dający sposobności delektowania się smakiem strawy. Jest jak bangkokowa Kao San Road, zwesternizowany, przeżarty konsumpcjonizmem do szpiku kości, wolny za to od jakichkolwiek przejawów swojskości. Dopiero, gdy go opuściłem, poczułem się jak w Nepalu. Poczułem, że to jest właśnie to. Że to poza Thamelem jest prawdziwy Nepal, prawdziwe Kathmandu. Zatłoczone, slumsowate, z kozimi łbami w witrynach sklepów mięsnych, ulicznymi golibrodami, pucybutami, przepięknymi nepalskimi kobietami, brudnymi dzieciakami, uśmiechem szerokim jak cywilizacyjny dystans dzielący nasze odmienne światy.