Opuszczając Lumbini opuściłem jednocześnie, po prawie miesięcznych wojażach, Nepal. Zakończyłem tym samym czwarty, ostatni już etap, mojej tegorocznej azjatyckiej włóczęgi. Odtąd byłem już w odwrocie, z każdą godziną zmniejszając dystans między punktem, w którym było mi danym aktualnie przebywać, a punktem końcowym wyprawy, miejscem postrzeganym jako dom, choć definicja ta nie przemawia do mnie w wersji powszechnie rozumianej. Ale nie o tym mam pisać. Oczywiście nie obyło się bez masy przygód, o których za chwilę.
Nepal stał się dla mnie ostatnim krajem tegorocznej azjatyckiej wyprawy. Stał się również ostatnim krajem tej części Azji, poza małymi wyjątkami, jej południowej i południowo – wschodniej części, w którym stało się moim udziałem postawić swą stopę. Zgodnie ze znaną maksymą, ostatni będą pierwszymi, Nepal w rzeczy samej wywindował na czoło moich azjatyckich destynacji, obok takich miejsc jak Oman, Laos, Birma, Bangladesz czy Indonezja. Malutki, biedniutki, gdzieś tam schowany w cieniu potężnych Himalajów, zachwycił mnie przede wszystkim swym naturalnym powabem. Wspominanymi potężnymi, przepięknymi Himalajami, rwącymi rzekami je przecinającymi, nosorożcami przemierzającymi sawanny nepalskiego Teraju. Zachwycił mnie swą bogatą spuścizną historyczną, średniowiecznymi placami o drewnianej zabudowie, buddyjskimi stupami, urbanizacyjnym, na swój sposób urokliwym chaosem Kathmandu. Zachwycił mnie wreszcie niesamowicie serdecznymi ludźmi, o uśmiechu szerokim od ucha do ucha, nieletnią Monisą z nieśmiałością proszącą o cukierki, bezzębnym dziadziem z wioski Tolka, buddyjskimi mnichami ze świątyni Boudnath. Zachwycił wreszcie swym ciągle jeszcze niematerialnym nastawieniem do człowieka zachodu, uczciwością w zawieranych transakcjach, swym niekapitalistycznym spojrzeniem na relacje międzyludzkie. Nepalska swojskość, agrarny charakter kraju, małe drewniane domki, wypasające się bydło u ich progu. Wszystko to jakże odbiega od wizji zindustrializowanego świata, w którym na co dzień jest nam danym żyć. Tym wszystkim Nepal mnie zachwycił. Na tyle, że jestem przekonany że wielokrotnie przyjdzie mi tam jeszcze wpaść z wizytą. W końcu do miejsc, do których serce ciągnie, buty też muszą trafić ...
Opuszczając Nepal, poruszając się po przyindyjskim pograniczu zacząłem odczuwać bliskość tego potężnego sąsiada. Bliskość, która przypominała mi o nie zawsze łatwej i pełnej uśmiechu włóczędze po indyjskiej ziemi. Nie cieszyła mnie wizja nowego, wizja kolejnej wizyty w tym kraju, mimo że raptem bardzo krótkiej i wyłącznie mającej charakter logistyczny. Ciekawość przekraczania granicy ustąpiła miejsca zniesmaczeniu nad chaosem, w tym miejscu panującym. Nigdy, naprawdę nigdy, nie przyszło mi przekraczać tak chaotycznego przejścia granicznego, jak to w Sonauli. Kolejny prztyczek w nos otrzymałem na dworcu kolejowym w niedalekim Gorakhpurze, już po stronie indyjskiej, kiedy się okazało, że na żaden z kilkunastu pociągów kierujących się w stronę Delhi nie ma tzw. puli dla turystów zagranicznych. Powszechnie wiadomym jest mi, po znacznym już okresie czasu spędzonym w Indiach, że bilety kolejowe dla turystów zagranicznych, załatwiać należy ze znacznym wyprzedzeniem. Cóż jednak począć, jeżeli dokonanie tej czynności z granic Nepalu było niemożliwe lub zdecydowanie zbyt utrudnione. Mimo wszystko oznajmiłem kasjerce, że pojadę do Delhi, nawet bez biletu. W końcu kolejnego dnia, bezwarunkowo, musiałem być w Delhi, by zdążyć na lot powrotny do kraju. Ostatecznie przyszło mi odbyć wielogodzinną podróż do indyjskiej stolicy rozłożonym na karimacie, na brudnej podłodze indyjskiego wagonu najgorszej klasy. I wiecie co? Doświadczenie to wspominam bardzo sympatycznie. Wokół mnie rozlegli się biedni rolnicy z workami ryżu, typy o aparycji prosto z zakładu karnego, osoby stanowiące zapewne niszowe pozycje kastowego systemu indyjskiego społeczeństwa. A mimo to, mimo wyziewów z toalety, niesympatycznych zapachów towarzyszy jazdy, pewnie nieświadomych czym jest mydło, dotarłem do Delhi bezpiecznie. Ba, wszyscy oni, wszyscy towarzysze mojej pociągowej przeprawy, wzięli sobie za punkt honoru roztoczenie opieki nad białasem, który z niewiadomych powodów, podróżuje w ich towarzystwie. Śmiechom, częstowaniu różnorakiego rodzaju jadłem, nie było końca. Moją pociągową trasę z Gorakhpuru do Delhi będę pewnie wspominał w myślach niejednokrotnie. Będzie co wnukom opowiadać :)
W Delhi spędziłem cały dzień. Ponownie przyszło mi skonstatować, że jak na standarty azjatyckie, to miasto iście europejskie. Takie, które można odwiedzić bez porażającego szoku, wynikającego z zastanej, indyjskiej rzeczywistości.
Nocnym samolotem opuściłem Delhi, tym samym i Indie...