Podróż nie zawsze, o czym zresztą wielokrotnie już pisałem, ma tą piękną kolorową, katalogową twarz. Nie raz by zasmakować rozkoszy w podróży, swoje trzeba przejść, odcierpieć. Posłuchajcie, jedna z takich mniej przyjemnych twarzy podróżowania była moim towarzyszem w trakcie mojego transferu do Azji.
Zaczęło się tym, że jak zwykle ledwo zdążyłem na mój pociąg do Warszawy. Skoczyłem doń w biegu. O dziwo pociąg dotarł na czas. Przy takiej cenie (150 zł) spróbowałby tylko się spóźnić... Lot liniami British Airways do Londynu, a potem dalej do Kuala Lumpur również przebiegł bez zakłóceń. Większość trasy przespałem.
Problemy zaczęły się piętrzyć już w Azji. Kuala Lumpur nie było tym razem, a to najczęściej odwiedzane przeze mnie miasto świata, moją docelową destynacją. Za 3 godziny według planu odlecieć miałem do Jakarty, mojego miejsca startowego dla tegorocznej włóczęgi po Azji. Niestety okazało się, że wszystkie loty na tablicy odlotów zostały znacznie opóźnione, również mój. Powód takiego stanu rzeczy niestety nie był mi znany. Chyba pierwszy raz w życiu przyszło mi utyskiwać na zazwyczaj niezawodną linię Air Asia. W końcu odlecieliśmy.
Do Jakarty dotarliśmy krótko przed północą. Plusem było, że Indonezja od niedawna zniosła już, pod pewnymi warunkami, obowiązek wizowy dla obywateli Polski. W końcu jakiś pozytywny impuls tego dnia. Żeby nie było za słodko, ostatni lotniskowy autobus do dzielnicy nadmorskiej Kota, starej Jakarty, już odjechał. Pozostało mi skorzystanie z autobusu do innej dzielnicy, a następnie transfer taxi do hotelu. Dotarłem po pierwszej w nocy. W efekcie do miejsca docelowego dotarłem po długich 37 godzinach. Uff...
Miewałem już dłuższe transfery między Europą a Azją, choćby ubiegłoroczny powrót z Nepalu przez Indie, Dubaj, Pragę. Tamten jednak pełen był przygód, wspólnego spania z najniższą warstwą indyjskiego społeczeństwa na podłodze pociągu, mając za podgłówki worki ryżu. Dlatego tyle się nie dłużył. Tegoroczny przeciwnie. Dodając do tego ponad 30 stopniową temperaturę, jaką przywitała mnie Jakarta nawet po tutejszej północy, plus niesamowita wilgotność powietrza, byłem wykończony. A mimo to całą noc nie mogłem zasnąć. Raz, że było za ciepło, dwa nadespałem w samolocie, trzy różnica czasu zrobiła swoje. Usnąłem dopiero nad ranem miejscowego czasu, obudziłem się, uwaga... około 4 po południu. Wymarzona pora na rozpoczęcie zwiedzania tego miasta, akurat 2 godziny przed zachodem słońca. Oj, stary już chyba jestem na te szaleństwa. Zostań w domu mówili...
P.S. O moich wrażeniach z Jakarty będzie już w kolejnym poście.