Na plaże południowej Jawy trafiliśmy przypadkiem. Ot, jeden z rodaków spotkanych w naszym hoteliku w Yogyakarcie, polecił nam stronę internetową opisującą, a zwłaszcza obrazowo ukazującą piękno nabrzeża tej części Jawy. Po dwóch dniach zwiedzania kamiennych świątyń okolic Yogyakarty, poczuliśmy potrzebę doświadczenia innego rodzaju atrakcji. Postanowiliśmy wyjść naprzeciw temu przypadkowi. A jak to z przypadkami bywa, to co nieplanowane, spontaniczne, czasem bywa niezwykle przyjemne. I tak właśnie, w tym przypadku było. Ku plażowym destynacjom okolic Yogyakarty ruszyliśmy oczywiście skuterkiem. Trochę tu nimi po Jawie podróżuję. O swojej sympatii do zmotoryzowanych dwukołowców nie muszę przypominać. Naszym celem były plaże okolic Wonosari. Zwiedziliśmy ich aż pięć. Praktycznie wszystkie, bez wyjątku, były nad wyraz urodziwe. O bielutkiej ławicy piasku, palmach uginającycy się nad nimi, cudownie fantazyjnych formacjach skalnych dominujących u ich brzegów. Jedyny, choć dosyć istotny mankament tych miejsc, to fakt, że zbytnio nie nadawały się do pływania. Niespokojne wody oceanu indyjskiego rozbijały się o nie ze strasznym impetem, a samo nabrzeże wręcz najeżone było niebezpiecznymi klifami i skałami. Tym samym, ku nieukrywanemu rozczarowaniu, musiałem sobie odmówić morskich kąpieli.
Po powrocie sporządziłem w głowie prywatny ranking odwiedzonych plaż. Na jego czele umieściłem najbogatszą w niesamowite formacje skalne plażę Pantai Siung. Widok z klifów na księżycowo wygiętą plażę na długo pozostanie w mej pamięci. Uroku nie idzie odmówić największej z odwiedzanych plaż - Pantai Wediombo. Plusuje w mojej świadomości zwłaszcza za świetnie przyrządzoną tamże smażoną rybkę ( za śmieszne 6 złotych). Oj, zapomniałem już jak smakować może świeża, wysmażona rybka. Wspomnieć wypada również malutką plażę Pantai Jogan. Jej z kolei największą atrakcją jest malutki wodospadzik wpadający wprost z nadbrzeżnych klifów do morza. Na koniec wspomnieć należy o plaży Pantai Timang. Walorów estetycznych, typowo plażowych, nie idzie jej oczywiście odmówić, tym co jednak ją wyróżnia jest malutka kolejka linowa przewożącą na oddaloną o 100 m małą wysepkę. Podróż nią należy do doznań z gatunku tych ekstremalnych. Liny naprężają się do granic wytrzymałości, zbity z desek wagonik już z pierwszym widokiem budzi zastrzeżenia co do jego solidności. Jeżeli dodać do tego fakt, że kolejka napędzana jest wyłącznie mięśniami kilku lokalnych chłopaków, wiele osób rezygnuje z tego typu atrakcji już z chwilą pierwszego spojrzenia na tą chałupniczej roboty wykonaną kolejkę linową. Raz się żyje, lepiej żyć szybko i namiętnie i umrzeć młodo, każdy kto mnie zna, wie że nie mogłem sobie odpuścić takiej przygodzie. Tylko cena (ok 60 zł) wstrzymywała moje zapędy. Od czego ma się jednak światły umysł i sympatyczne nastawienie dla innych ludzi. Powziąłem plan zakolegowania się z chłopakami, obsługującymi wagonik. W efekcie po niedługim czasie kołysałem się nad rozwścieczonym w dole morzem, w małym drewnianym, ręcznie napędzanym, wagoniku, za jedną czwartą pierwotnej ceny. Adrenalina buzowała, liny naprężały się do granic wytrzymałości, morze w dole szalało, oj było mrożąco krew w żyłach. Ale przecież tego oczekiwałem, na to się pisałem. Super przeżycie. Które było taką bonusową wisieńką na pełnym niesamowicie bogatego w atrakcje dnia.