Yogyakarta, którą opuściłem porannym pociągiem, zdawała się być całkiem przyjemnym miastem w porównaniu do innych indonezyjskich miast. Szkoda, że nie poświęciłem jej więcej czasu. Szkoda, że nie odwiedziłem tamtejszego pałacu sułtana - Kratonu, kilku innych ciekawych miejsc. Ot, raptem jedynym miejscem w mieście, które było mi danym odwiedzić, był tamtejszy sławny teatr cieni - Wayang Kulit. Ciekawy, choć nieco po dłuższym czasie nużący.
Owiany legendami Bromo, jeden z największych przyrodniczych magnesów Jawy, absolutne "must to see" na mapie podróżniczych wojaży po tej wyspie, skupiał moją uwagę już od dawna. Cudowne widoki na wulkaniczną kalderę kilku wulkanów tworzących Park Narodowy Bromo - Tenger - Semeru National Park, przemawiały od dawna do mojej wyobraźni, z kartek przeglądanych albumów, ze zdjęć autorów wielu blogów. Marzyłem by kiedyś przekuć te obrazy w rzeczywistość, by stanąć twarzą w twarz z tym miejscem. Tymczasem będąc tak blisko, już w zasadzie w ogródku, witając się z gąską, trafiłem na nieprzewidziane przeszkody. Otóż Bromo postanowił sobie ze mnie zakpić i wymyślił sobie wprowadzić się w stan przederupcyjny. Buchał, chuczał, grzmiał, rzucał w górę kłębami dymu, czasem kamieniami. W efekcie wprowadzono stan wyjątkowy, 3 stopień gradacji aktywności wulkanicznej (na 4 możliwe), zabraniając zbliżania się na odległość mniejszą niż 2,5 kilometra od wulkanu. Tym samym moje plany odnośnie Bromo stanęły pod zdecydowanym znakiem zapytania. Ale po kolei...
Bromo postanowiłem zrobić jak lubię, po swojemu, nie w zorganizowanym tourze, jak to większość turystów zwykła czynić. Ja należę do tych ludzi, którzy nie lubią być prowadzeni za rączkę, sam lubię poszperać, powęszyć. Zachodu przy tym więcej, ale i satysfakcji także.
Rannym pociągiem ruszyłem z Yogyakarty do Probolingo. Jechaliśmy w czterech. Dołączyły do nas dwie Rosjanki, które nocowały z nami w tym samym guesthousie. Niezłe numery. Tylko jedna ledwo co dukała po angielsku. Kolejny argument za tym, że w zasadzie do podróżowania wystarczą tylko chęci. Druga tylko jadła i spała, w dowolnej kolejności, nijak nie wiedząc gdzie jedzie i po co. Ubawu było w pociągu po pachy, kiedy urabiałem miejscowych pasażerów pociągu, że trzy towarzyszące mi kobiety to moje żony. A co lokalsi mogą mieć do czterech, to ja nie mogę?
Probbolingo, miejsce przesiadkowe ku Bromo przywitało mnie spotkaniem z dworcową mafią. Wszyscy kłamali, naciągali rzeczywistość, zmyślali fakty, próbując wyłudzić jak najwięcej pieniędzy. Źle trafili, nie ze mną te numery, trochę już Azji i od tej strony ugryzłem. W końcu znaleźliśmy bemo i dotarliśmy do Cemoro Lawang, bazy wypadowej do Parku Narodowego Bromo - Tenger- Semeru. Rankiem kolejnego dnia ruszyliśmy na eksplorację tego miejsca. Wybraliśmy się na punkt widokowy Pananjakan (2770 m), skąd rozpościera się cudowna panorama na Bromo i inne wulkany tworzące park. Po wschodosłońcowych turystach nie było śladu. Nikt nas nie ścigał by zapłacić niebagatelnie wysoką opłatę za wstęp do parku (ok 100 zł). Przy wyjazdach zorganizowanych nie idzie jej uniknąć. Szlaki były puste, tylko my i widoki. A te, zdążyliśmy jeszcze przed nadejściem mgły, cóż... brak słów. Gdyby stworzyć swoistego rodzaju ligę nieziemskich widoków naszego cudownego świata, ten musiałby być umieszczony na jej najwyższym poziomie, poziomie ekstraklasy. Bez dwóch zdań. W dole wulkanicznej kaldery zalegała ogromna połać lawy, tzw. morze lawy (lawa sea), nieco dalej górowali główni aktorzy spektaklu - przepięknie, idealnie stożkowato uformowany wulkan Batok (2440 m), za nim ziejący dymem i wulkanicznym pyłem, niezdarnie rozklekotany Bromo (2392 m), w oddali najwyższy wulkan Jawy majestatyczny Semeru (3676 m). Widok nieziemski, jak nie z tego świata, jak z filmów o lądowaniu na ksieżycu. Widok wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Dla takich widoków człowiek podróżuje, dla chwil gdy raz kolejny uzmysławia sobie, że żadne dobra materialne nierównoważą chwil nieskrywanego zachwytu nad tym czym nas nasz cudowny świat raczy. Można by tu siedzieć, w ciszy, przerywanej przederupcyjnymi grzmotami Bromo, i podziwiać to piękno. Zawsze tak w tak magicznych miejscach, tak wzniosłych momentach, czyniłem. To ta z chwil, gdy czas się nie liczy, nie biegnie. Gdy wysiadasz z tego naszego zwariowanego świata, bo jest coś co Cię do tego zmusza.
Mgła nadeszła, a mnie ciągle było mało. Wpadłem na szatański pomysł. Tak, Ci co mnie znają, wiedzą co mi mogło zaświtać w głowie. Tak, tak, wybrałem się pod Bromo, w strefę zakazaną, pod buchający prochem, pyłem i grzmotami wulkan, w tę 2,5 km strefę zakazu wstępu. Czy nie wspominałem, że lepiej umrzeć młodo, żyjąc szybko i kolorowo ...:-)
Chciałem z bliska popatrzeć na Bromo. Miękki wulkanicznego pył morza lawy odpryskiwał pod kolejnymi krokami, Bromo, sąsiedni przepiękny Batok, rosły w oczach. Przeskoczyliśmy murek hinduskiej świątyni pod Bromo, by ukryć się przed popołudniowym deszczem. Nawet on nie mógł stawić czoła potędze Bromo, nie przeszkadzał mu by dalej grzmić i buchać w górę kłebami pary, dymu, prochu i licho wie czym jeszcze. Tego potrzebowałem, stanąć twarzą w twarz z jego majestatem. Czułem się spełniony. Mogłem wracać. ...Na nogach, nie sputnikiem, wróciłem z księżycowego świata. 20 km, jakie pokonaliśmy, zataczając pętlę od Cemoro Lawang przez Pananjakan i dalej do Bromo, zajęło trochę czasu. Ale warto było. Warto jak szlag...