Siedzę w pociągu z Banyuwangi do Surabaya'i, drugiego największego miasta Indonezji, pokonując tą samą trasę ponownie, tyle że w przeciwnym kierunku. Chęć zobaczenia Kawah Ijen rzuciła mnie na krańcowe obrzeża wschodniej Jawy. Stąd, w związku z zakończeniem tego etapu podróży po Jawie i opuszczeniem wyspy, miałem dwie opcje wylotu bezwizowego z Indonezji, albo przez Bali albo Surabayę. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, trochę mniej rozsądnie logistycznie, zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie.
Surabaya, jak praktycznie każde duże indonezyjski miasto urodą nie grzeszy. Miałem to szczęście, że właściciel mojego guesthouse'u (Krowi Inn - polecam), niebywale sympatyczny człowiek, zabrał mnie na wycieczkę po mieście. W efekcie nie musiałem sam zmagać się z jego wielkomiejskimi przywarami. W efekcie zobaczyłem... nic. Dosłownie. Miasto nie ma niczego, czym mogłoby przyciągnąć oko. Muzeum papierosów, przystań portowa, park stanowiący uzewnetrznienie zachcianek młodocianego podlotka. Naprawdę, miasto nie zachęca do jego wizytacji. Generalnie, jego odwiedziny to kompletna strata czasu. Drugi raz już bym się na odwiedziny Surabayi nie zdecydował. Nawet mimo sympatycznego towarzystwa wspomnianego gospodarza mojego guesthouse'u. Surabaya jest do bólu przeciętną, i tak operuję eufemizmem, miastem bezbarwnym, zakorkowanym, brudnym. Kolejnym dowodem na tezę, że do Azji, poza nielicznymi wyjątkami, nie przyjeżdza sie dla tutejszych miast.