Opuściłem Hongkong. Nie bez ceregieli zresztą o czym za chwilę. Nie będę się tutaj silił na podsumowania, swoje napisałem przy właściwym wpisie. Lecę do kolejnej destynacji. Tak, czas mknie nieubłaganie, miejsca zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wracam w krainę ciepła, przyjemnego, uwielbianego przeze mnie ciepełka. Hongkong mnie trochę wychłodził. Lecę do miejsca mi znanego. Miejsca, w którym poprzednio - 2 lata temu, spędziłem już trochę czasu (2 miesiące). Lecę na Filipiny. Kraju rajskich plaż, wiecznie uśmiechniętych ludzi. Dla wielu kraju z pierwszych stron podróżniczych magazynów. Dla mnie... Cóż moje odczucia są nieco ambiwalentne. Urokliwość owych siedmiu tysięcy wysp składających się na Filipiny jest niezaprzeczalna. Oczywista oczywistość. Nie ma zbyt wielu tak pięknych plażowo destynacji na świecie. Również kolonialna spuścizna wysp jest całkiem historycznie interesująca. Uwielbiam tutejszy luz, karaibskie klimaty, wieczny uśmiech, przepiękne kobiety, soczyste owoce.
W moim odczuciu Filipinom brakuje jednak tego czegoś, brakuje im duchowości, magii, obecnej w innych krajach tej części Azji. Pisałem już o tym przy okazji wpisów z mojego poprzedniego pobytu tutaj. Filipiny przeżarte są amerykańskim stylem życia. Kraj ten uwielbia wszystko, co związane z państwem Wuja Sama, kopiując maksymalnie jego wzorce życia, marginalizując przy tym pozytywne aspekty swej azjatyckości. Brak mi tu duchowego, magicznego oparcia w religii, starych zwyczajach. Brak mi ulicznego żarełka. Brak mi azjatyckich cen. Coś mi w tych Filipinach nie pasuje. Daję im kolejną szansę. Pojeżdżę po nowych dla mnie miejscach, odwiedzę również i te przeze mnie już uprzednio wizytowane. Sam jestem ciekaw moich wrażeń z kolejnej, miesięcznej tym razem, wizyty na Filipinach.
Moja przygoda z Filipinami nie zaczęła się zbyt fortunnie, głównie z mojej winy. Wracając z Macau do Hongkongu padłem na hotelowym łóżku jak zabity. Pomny doświadczeń z przeszłości miałem zabukować lot powrotny z Filipin, ewentualnie sfabrykować taki. Zmęczenie całodzienną włóczęgą po Macau dało znać o sobie. Na poranny lot z Hongkongu na Filipiny wyruszyłem odpowiednio wcześniej. Hongkong pożegnał mnie deszczem. Planowałem kupić lot powrotny na samym lotnisku. Miałem na to godzinę czasu. Niestety za każdym razem gdy już kończyłem formalności wylotowe zrywało połączenie. I tak w kółko. Obsługa lotniskowa z kolei odmawiała mi prawa wejścia na pokład samolotu bez dowodu lotu powrotnego. Wizja zostania w Hongkongu stawała się coraz bardziej realna. Ostatecznie kupiłem lot wylotowy w biurze linii lotniczej, znacznie drożej niż byłoby to drogą internetową. Cóż, lekcja odbyta, nauka na przyszłość, oby, również nabyta. Sprintem przez lotnisko, punktem odprawy dla stewardess, ostatecznie zdążyłem na lot na Filipiny.
Filipiny przywitały mnie niemiłosiernym upałem, trzydzieści kilka stopni, żar lejący się z nieba, piękne kobiety. Uff, humor mi się poprawił.
Welcome in Phillipines, usłyszałem z ust pięknej, uśmiechniętej od ucha do ucha celniczki. Nie wiedziałem, czy ją pocałować, wyściskać...