Często zastanawiam się, dzisiejszego dnia szczególnie, jak płynna jest granica między fantazją a głupotą. Czy narażanie się na niebezpieczeństwo, problemy celem przeżycia przygody to ciągle fantazja, czy już głupota ? Z perspektywy przygód dnia dzisiejszego nie umiem sobie jednoznacznie odpowiedzieć. Wiem jedno, gdyby szukać synonimów dla obu tych, jakby nie było odmiennych słów, w obu przypadkach jednogłośnie mógłbym rzucić swoim nazwiskiem i na pewno trafiłbym w sedno.
Ale do rzeczy ...
Po dobrze przespanej nocy w hoteliku w Melolo, pełen wiary w mnogość atrakcji i przygód dnia nadchodzącego, ruszyłem w kierunku południowym. Dzisiaj nie zamierzałem wizytować tradycyjnych wiosek sumbańskich. Moim docelowym miejscem miała być plaża w Kallali w południowo – wschodniej części Sumby. Droga uciekała, widoki niezmiennie zachwycały. Wkrótce dotarłem do Kallali. Tutejsza plaża to jedno z lepszych na całej Sumbie, a ponoć najlepsze w tej jej części, miejsce do surfingu. Fale rzeczywiście robiły wrażenie. To też miejsce, gdzie miejscowe kobiety zbierają i suszą glony (agar). Małe domki, w których zamieszkują całe rodziny tuż przy plaży w Kallali wyglądały wprost bajkowo. Grzało niemiłosiernie, więc skorzystanie z kapieli w okolicznym morzu wręcz było wskazanym. Niemniej ostrzeżenia lokalnych kobiet o występujących tu krokodylach, wnet rozwiały mój entuzjazm. Cóż począć, logika nakazywała posłuchać kobiet. Gorzej, gdy potrzeba innego sortu dała o sobie znać. Pozostało pójść w busz i ją rozwiązać. I tutaj jednak strach przed krokodylem czającym się w buszu nie dawał o sobie zapomnieć. Zwłaszcza, że moja tylna część ciała, nie myślę tu o plecach, świeciła bielością niczym irlandzka turystka na plaży. Krokodyl takiej łuny jasności nie omieszkałby nie zauważyć. Toteż potrzebę załatwiłem ekspressowo, jak chyba nigdy w życiu :)
Dalej ruszyłem już w kierunku zachodnim, kierując się wzdłuż południowego wybrzeża ku plaży Watu Parnanu. Tamtejsze formacje skalne, łuks kalny a zwłaszcza widok na klify i z klifów na plażę zachwycał. Bez dwóch zdań. Spotkałem tam grupę sympatycznych Indonezyjczyków. Próbowali odwieźć mnie od planu dojazdu powrotnego do Waingapu drogą dalej na zachód, twierdząc że tam nie ma drogi. Moja wiara w wujka google'a, mapkę lonely planet była jednak niezachwiana. Od początku droga była tragiczna, liczyłem jednak z każdym kilometrem, że w końcu musi nadejść poprawa. Przejechałm wprawdzie wokół kilku cudownych, klifowatych plaży, nietkniętych ludzką stopą, niemniej tym czego bardziej wyczekiwałem była droga ku Waingapu, droga w rozumieniu naszym zachodnim, a nie trakt którym jechałem. Nadzieja matką głupich. Wkrótce przyszło mi pokonywać całkiem pokaźnych rozmiarów góry, w dodatku trakt zupełnie rozmyło i strach było jechać dalej. Gorzej, gdy przyszło mi zjeżdzać w dół, kamienie uskakiwały, a stromość drogi była niewyobrażalna. Próbowałem prowadzić motor, ale moje nogi jeszcze bardziej ślizgały po kamieniach. W końcu znalazłem najlepsze wyjście, jechałem na wyłączonym silniku z szeroko rozstawionymi nogami niczym stopy dźwigu. W końcu dojechałem do miejsca, gdzie zawalone drzewo zatarasowało drogę. No tak pomyslałem, koniec przygody. Aleś Ty głupi. Z powrotem nie pojedziesz, pod te góry nie wyjedziesz, nie ma szans. Do przodu też nie ruszysz, bo drzewo Cię blokuje, motora nie przeniesiesz bo za ciężki. Na pomoc nie masz co liczyć, przez ostatnie dwie godziny nie spotkałeś żywej duszy. Jesteś na leśnej ścieżynie pośrodku dżungli, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Jesteś w przysłowiowej czarnej du .. pie. Tak, tak. Jeden z nielicznych razów w życiu począłem żałować, że nie palę papierosów. Kto wie, czy w tym momencie bym się nie skusił. Potrzebowałem odprężenia. Rzucałem inwektywami w swoją głupotę na lewo i prawo. Przeszedłem przez drzewo i pokrążyłem, po czasie zauważyłem ścieżynę dziwnie idącą w las. Okazało się, że wielkim kołem mija zwalone drzewo. Jestem uratowany ... Ale co dalej, oznak cywilizacji brak, a mnie paliwo się kończy. Próbować wracać i wtargiwać motor pod górę, czy brnąc na przód.Uznałem, że jakoś będzie, lepiej do przodu, to co za mną znałem, wiedziałem że nie jest dobre. Co przede mną nieznane, gorzej być nie może. W końcu po przekroczeniu czterech cieków wodnych, strumieni, dużej rzeki, dotarłem do małej wioski, gdzie o dziwo nawet udało się zakupić paliwo. Patrzyli na mnie jak na dziwoląga. Pewnie białych tu nie widzieli, po drugie pewnie zbyt wiele ludzi od strony z której ja przyjechałem tu nie dociera.
Było późne popołudnie, jeszcze kawał drogi przede mną do Waingapu. Nagrodą za dotychczasowe trudy były kapitalne widoki z drogi. Jechałem szczytami potężnych jarów, po każdej stronie drogi była wielka skarpa wiodąca setki metrów w dół wąwozu. Jeden błąd, odbicie na dziurze i nie byłoby już okazji czytania tego postu. Brnąłem do przodu, kilometry uciekały, mijałem piękne pola ryżowe, małe wioseczki, potężne wąwozy. Ależ tu było pięknie. Proszę popatrzeć na zdjęcia, nie rzucam słów na wiatr. Aż żal było nie zatrzymać się na dłużej. Czerwone skały niczym w australijskim interiorze, niczym słynna Uluru Rock zalegały u drogi, po drugiej stronie pofałdowane grzbiety wąwozów. Ależ pięknie, ależ pięknie. Dzisiejsze widoki wynagrodziły mi wczorajsze rozczarowanie, wynagrodziły trudy wojaży dnia dzisiejszego. Było PRZEPIĘKNIE !!!
Po dziewiątej wieczór, po 12 godzinach motorkowania, z nieopisanym bólem tyłka, pleców, nadgarstków dotarłem w końcu do hotelu w Waingapu. I wiecie, co warto było, A czy to była głupota, czy jeszcze fantazja ? Sami osądźcie. Ja jestem tak zmęczony, z drugiej strony tak zachwycony widokami z drogi, że nie mam ochoty tego rozstrząsać ...