Pierwszy raz w trakcie tegorocznej wyprawy, póki co ponad trzytygodniowej już, jestem w nowym dla siebie miejscu. A, że akurat na Święta, cóż, postanowiłem sobie zrobić prezent. Nikt inny mi nie robi, więc sam sobie zrobiłem :) Kolejny raz udowadniam, nie tylko sobie, że "święta nie muszą być białe". Że niekoniecznie trzeba siedzieć przy choince, pałaszować te wszystkie strawy, upychać do granic możliwości lodówkę, by następnie znaczną część jej składu najzwyczajniej wyrzucić. Że nie trzeba ulegać temu całemu konsumpcyjnemu szałowi, kupować bez opamiętania, tracić głowę w wirze świątecznych obowiązków. Może być inaczej. Nie tylko ja jestem tego przykładem. Znam wiele osób, poznałem w trakcie moich wielu wyjazdów, którzy opuszczają ten cały szalony okres na rzecz relaksu, ukojenia, czerpania radości ze spokoju. Wygrzewania się pod palmami, kąpieli w ciepłym morzu. Wielokrotnie pytano mnie, czy nie tęskni mi się za świętami w tradycyjnej formie, czy mi ich nie brakuje. Rzecz jasna nie raz wracałem myślami do tych wszystkich sympatycznych chwil z prawie trzech dekad spędzonych świątecznie w tradycyjnej formie. Ale mając wybór, a jak pokazuje czas, mam go, nie zamieniłbym swoich świąt we współczesnej formie za nic na świecie.
Lubię bywać w nowych miejscach. Fajnie odwiedzać te wcześniej już wizytowane, nawet te głęboko skrywane w sercu, niemniej ekscytacja nowego, kolejnych przygód, zdecydowanie mocniej ciągnie ku nieznanemu. W ramach nadwyżki czasowej przed moim odlotem do uwielbianej Indonezji, postanowiłem popenetrować po kilku innych nieznanych mi wyspach Zatoki Tajskiej. Pierwszą z nich stała się niewielkich rozmiarów wyspa Ko Mak. Już droga ku niej, mimo że rozbujała przez fale szalejące w tym czasie po wodach Zatoki Tajskiej, była miłym doznaniem dla oczu. Szereg mniejszych wysepek, otoczonych turkusowymi wodami i palmami strzelającymi w niebo nad ich brzegami, był nieodłącznych towarzyszem morskiej przeprawy. Jak się dowiedziałem, dzień wcześniej tajska marynarka ewakuowała z wyspy turystów, którzy zostali tam uwięzieni wskutek wysokich fal. A, że ja przypłynąłem w odwrotnym kierunku ? Cóź nie będę narzekał będąc uziemionym w takim miejscu...
Wyspa Ko Mak, wyspa średniej wielkości, opiera się, w dalszym ciągu całkiem skutecznie, wszelkim konsumpcyjnym mackom masowego turyzmu, będąc w stanie zawieszenia między stagnacją a komercjalizacją. Wielką zasługę na tym polu poczynili lokalni właściciele wyspy (o chińskich korzeniach), którzy świadomie kontrolują, by wyspa nie wkroczyła na drogę, którą już dawno pokonało wiele innych tajskich wysp. Lokalni właściciele nie zgodzili się na wprowadzenie tu ruchu samochodowego, bankomatów, betonowych resortów, go-go barów, innych "turystycznych udogodnień" znanych z wielu tajskich wysp. Miast huczącej muzyki, półnagich tajek, kilogramów dopalaczy, dudniących klubów, na wyspie dominuje błogi spokój. Lokalsi w większości żyją z plantacji kauczukowców, których na wyspie mnóstwo i tych kilkunastu małych nadplażowych resorcików. Wyspa dzięki temu nie jest zalewana masą resortowych turystów, pijaną młodzieżą, europejskimi staruchami otoczonymi tajskimi młódkami.
Kilka skromnych dróżek prowadzi do pięknych plaż, otoczonych turkusowym morzem, ze strzelistymi palmami górującymi nad nimi. To miejsce wręcz wymarzone do relaksu, do spędzenia świątecznego czasu z dala od tego całego naszego okołoświątecznego szaleństwa. Mnie, miast krzątać się po kuchni, szaleć po zakupach, przyszło w udziale wylegiwanie się pod palmami oraz pływanie w ciepłym morzu. Dwa kilometry pokonane wpław ku niedalekiej wyspie Ko Kham, dały popalić. Ot, taka wigilijna aktywność....
Akcenty polskiej wigili były. Jeden z resortów (Ao Pong) prowadzi bardzo sympatyczny rodak – Michał, który na wigilijny wieczór zaprosił nas na ucztę z pierogami i barszczem w roli głównej. Oj, było smacznie i bardzo miło ... Oby wyspa Ko Mak w dalszym ciągu opierała się coraz szerzej rozpychającym się mackom masowej turystyki. Mam nadzieję zawitać tu jeszcze nie raz. Nie ukrywam, że wyspa przypadła mi do gustu.