Moje podróżnicze plany były takie, żeby jeszcze przed Nowym Rokiem ruszyć ku ulubionej Indonezji. Niestety załamanie pogodowe nad tą częścią Azji, sprawiło że póki co pozostałem w miejscu, gdzie z pogodą zbyt wielkich problemów nie ma. Pozytywne zaskoczenie wywołane odkryciem "nieskomercjalizowanej twarzy" Tajlandii, oraz miłe towarzystwo rodaków, również sprawiły, że ostatecznie pozostałem nieco dłużej na tajskich wyspach w pobliżu kambodżańskiej granicy. Nie ukrywam, że przypadły mi do gustu. Moje wcześniejsze wpisy dały temu wyraz.
Niemniej wraz ze zbliżaniem się Sylwestra, postanowiłem opuścić rajskie wyspy na rzecz Bangkoku. Raz, wydawał się dobrym miejscem na huczne obchodzenie Nowego Roku. Dwa, był najlepszym miejscem tranzytowym do wylotu do Indonezji. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Mój niczym niezmącony doskonały przednoworoczny humor uległ pogorszeniu, choć to chyba eufemizm, po wypadku, którego byłem świadkiem. Wielka ciężarówa przejechała matkę z dwójką dzieci jadących motorem. Jeden z chłopaczków został wręcz zmiażdżony kołami potężnego pojazdu. Ależ smutno mi się zrobiło na duchu. Mały chłopaczek zapewne pożegnał się z tym światem nawet nie dożywszy Nowego Roku, nawet nie zasmakowawszy wielu słodyczy tego swiata, nie uświadomiwszy sobie daru jakim został obdarzony mogąc być częścią tego pięknego otaczającego nas świata. Smutne... W takim nastroju upłynęła reszta mojej drogi. Jak mantra wracały w myślach nie raz tu pisane przeze mnie słowa – spieszmy się kochać Świat, on jest tak wyjątkowy i wspaniały. Nie wiadomo, ile przyjdzie nam być świadkami jego niezwykłości ...
Sylwester w Bangkoku rozczarował mnie. Liczyłem na huczne obchody, z pompą, niezwykłymi fajerwerkami, niczym kilka lat wstecz w Singapurze. Zawiodłem się. Kilka fajerwerków, zadudniona megabitami techno muzyki Khao San Road, masa tłumów przez które ciężko było się przepchnąć i ... I to by było na tyle.
Nowy rok przywitał mnie rozterkami. I to nie takimi typowymi dla mnie. Czy lepiej fried rice, czy Tom Yum, Chang czy może słodkawy shake owocowy. Nie. Tak dobrze nie było. Czarne chmury pogodowe nad Azją, o których już wspominałem, odradzały wyjazd do Indonezji. Wymarzone plany powrotu ku "Ziemi Królów" na Moluki, poczęły się zamazywać. Inne wyśnione indonezyjskie destynacje – wyspy Derawan, archipelag Wakatobi, Raja Ampat, dzikie ostępy Papui, podobnież. Aura odradzała wizytę tamże. Pełen dzień poczyniłem na śledzenie prognoz pogodowych, cen biletów lotniczych. I wówczas, jak to najczęściej w takich sytuacjach bywa, los sprawił, że obrałem inną drogę. On mi ją wskazał. Miast wojaży po dzikich wertepach nieturystycznych krańców Indonezji, zostałem w bardzo turystycznej Tajlandii. Ot, kuzyn napisał maila, że wpada kolejnego dnia z dziewczyną do Bangkoku, w efekcie czego postanowiłem tutaj zostać, przybliżając mu nieco uroki "Miasta Aniołów". Kolejnego dnia moja indonezyjska oblubienica napisała z kolei, że w związku z urlopem i ona może wpaść do Bangkoku, o ile skorym byłbym pokazać i jej tajską stolicę. Pozostało odstawić indonezyjskie plany na nieokreśloną przyszłość i choć spróbować poszukać piękniejszej strony Tajlandii. Okres przedświąteczny uświadomił mi, że jak się chce i odpowiednio szuka, znajdzie się. Cóż, zostałem w Tajlandii ...