W Bangkoku byłem, zwłaszcza w czasie tegorocznej wyprawy aż zanadto. Nie ukrywam, że mnie męczy. Zostanie tutaj na kolejne dni nawet nie wchodziło w rachubę. Północna Tajlandia jakoś też mi nie była w smaku. Najbardziej przenikała mnie myśli południowa część tego kraju. Przerażała jednak nieco wizja tłumów tam zalegających, niepohamowana komercjalizacja tych miejsc, brak autentyczności. Rozczarowywały prognozy pogodowe. Deszcze, deszcze, ewentualnie ulewy. Oj, miałem dylemat... Miałem
Na wyspę Ko Phayam, położoną w środkowo – zachodniej, andamańskiej części Tajlandii, tuż przy granicy birmańskiej, nie trafiłem zupełnie przypadkiem. Wcześniej już nieco zasięgnąłem informacji o tym miejscu, a i towarzysze niedawnych wojaży po wyspach Zatoki Tajskiej skutecznie podgrzewali swymi opowiastkami moją chęć wizyty tamże. Po sprawdzeniu, że pogoda powinna dopisywać, po całonocnym tranzycie autobusem dotarłem do Ranongu, wrót do okolicznych wysp.
Jak wiele może zrobić jeden artykuł dla zpopularyzowania danego miejsca przekonałem się po dotarciu na wyspę Ko Phayam. Niemcy, wszędzie Niemcy. Poczułem się nie jak na tajskiej ziemi, a bardziej niemieckiej. Swego czasu pewien artykuł w magazynie pokładowym linii Lufthansa, zachwalajacy nieskażone masową turystyką autentyczne piękno wyspy Ko Phayam, sprawił że wyspa stała się miejscem regularnych wizyt naszych zachodnich sąsiadów. Marzenia o niemieckiej egzotycznej wyspie, akcentowane choćby wypowiedziami kanclerz Merkel o możliwości aneksji greckich wysp, znalazły urzeczywistnienie właśnie tutaj. Na Ko Phayam, w trakcie mojego kilkudniowego pobytu tutaj, czułem się jak w 17 niemieckim, zamorskim bundeslandzie. Można by rzec tajbundeslandzie. Język niemiecki słyszałem zdecydowanie częściej niż miejscowy.
Oczywiście wyspa ma swoje niewątpliwe atuty. W końcu nie bez powodu całe rzesze Helmutów i Helg obierają to miejsce za cel swoich wakacji na tajskiej ziemi. Pierwszym z takich powodów jest niekomercjalny, opierający się wpływom masowej turystyki, charakter wyspy. Tutejsze, całkiem urokliwe plaże nie zalegają tłumy turystów. Mimo ich niepocztówkowo phiphi-owego image'u zachwycają. Spokojem, atmosferą relaksu, wyciszenia, przerywaną oda czasu skrzeczeniem pięknych dzioborożców masowo zamieszujących wyspę. Ci wszyscy Niemcy wiedzą co dobre, celowo uciekając od przepełnionych, głośnych, mało autentycznych, sztampowych plażowych destynacji południowej Tajlandii. Nie po raz pierwszy zresztą uświadamiam sobie, że Niemcy jako naród są niebywale uświadomieni turystycznie, czym zresztą od dawien dawna mi imponują, trafiając do miejsc położonych z dala od turystycznych szlaków. Wielokrotnie miałem okazję w trakcie moich wojaży przekonać się o tym fakcie.
Kilka dni spedzone na wyspie Ko Phayam były okresem błogiego relaksu na tutejszych plażach, motorkowaniem pomiędzy nimi moją trójkółką oraz rozkoszowaniem się ową sielską atmosferą tu panującą. Nie omieszkałem rzecz jasna odwiedzić kapitalnego baru pirackiego na plaży Buffallo beach, gorąco polecam, skleconego z desek wyłowionych z morza. Kapitalna miejscówka.
Kapitalna, jak i zresztą wyspa Ko Phayam. Brak tu cudownych palm kokosowych, nad którymi niedawno rozpływałem się na wyspie Ko Kood, brak bielutkich plaż o miękkim piasku. Dla kogoś, kto szuka autentycznej Tajlandii, Phuketu, PhiPhi sprzed trzydziestu lat, spokoju, miejscówki nie ściekającej hektolitrami alkoholu i nie dudniącej megabitami techno muzyki, to miejsce wymarzone. I te zachody słońca. Zdjęcia mówią same za siebie. Nie bez powodu Ci wszyscy Niemcy tak masowo najeżdzają ową wyspę.