Siedziałem na tej łodzi i zaniemówiłem. Głowa zastygła w bezruchu, patrząc w bezmiar i ogrom skalnych ostańców sprzed oczu. Kątem oka zauważałem, że podobnież mają inni współdzielący naszą łódź. Patrzyli, ewentualnie masowo pstrykali foty. Nikt nie potrafił nic z siebie wydusić. Wszyscy byli pod nieodpartym wrażeniem miejsca. Niesamowitych formacji skalnych ostańców. Walących ku górze, czasem rozpasłych, z rzadka drobniejszych, smuklejszych. I ta mgiełka unosząca się nad wodami jeziora, otulająca owe skalne skaliska, dzika dżungla porastająca ich brzegi, z rzadka przelatujące ponad koronami drzew dzioborożce. Była w tym nutka magii. Tajskie Guillin (tak bywa nazywanym), ależ za mną chodzi ochota wizyty w tym chińskim, zachwycało na każdym kroku. Tylko uświadczałem się w przekonaniu o słuszności wizyty w tym miejscu.
Drugi moment zachwytu, nie do zapomnienia, kolejny z wielu jakich tu doświadczyłem. Przyszedł rankiem. Zaraz po przebudzeniu, usiadłem na drewnianym pomoście swojego pontonowego domku i popatrzyłem przed siebie. Cisza zalegała w najlepsze, świat się dopiero budził do życia. Gdzieś tam w oddali gibony zaczynały swoje donośne wycia. Opary mgły poczęły ustępować, pozwalając skalnym ostańcom torować drogę ku tafli jeziora, Na tyle skutecznie, że w niedługim czasie mogły dumnie przeglądać się w jego toni. Znów im było danym być głównym aktorem widowiska. Piękna chwila, nie do zapomnienia. Zapewne jedna z tych, które pozostaną w głowie na zawsze. Dla takich chwil, takich pejzaży, momentów, podróżuje się. Takie właśnie momenty, ponadprzeciętne, bezcenne są największą wartością dodatnią podróżowania. To one będą wracały w naszych myślach, one pozwolą powiedzieć sobie – kurcze, fajnie było.
Popatrzyłem na mapkę moich tegorocznych azjatyckich wojaży. Ciągle poruszam się w zasięgu dostrzału masowej turystyki. Gdzie to poszukiwanie dróg spoza utartego szlaku, bardziej autentycznych, nie zadeptanych? Tajlandia i Tajlandia. Szukam na siłę miejsc, gdzie mógłbym uciec przed skomercjalizowaną twarzą Tajlandii. Kilka takich znalazłem, niektóre wręcz aż nie przypominające mi o tym, że ciągle jednak jestem w tej Tajlandii (Ko Chang Noi). Kolejna okoliczność którą zauważam. Wszystkie lub prawie miejscówki, które odwiedzam zaczynają się od przedrostka Ko (po tajsku - wyspa), znaczy się jeżdzę głównie po wyspach. Starzeję się i robię się wygodnicki, czy ki cholera ? Mając w zasięgu wzroku jeden z najciekawszych, o ile nie najciekawszy Park Narodowy w Tajlandii – Khao Sok, bedący zapowiedzią aktywniejszego sposobu podróżowania, a przy tym kontemplowania piękna skumulowanego tamże podobno w ilościach ponadprzeciętnych, nie mogłem sobie odmówić wizyty w tym przecudownym miejscu. Tym bardziej, że od dawna miejsce to wabiło mnie ku sobie, jak żadne inne w Tajlandii.
Park Narodowy Khao Sok o powierzchni ponad 739 km kwadratowych uważany jest za pozostałość najstarszego dziewiczego lasu deszczowego na świecie. Ze swoją sięgającą ponoć ponad 160 milionów lat historią wyprzedza w tej kwestii nawet słynny las amazoński. Już sam ów fakt jest niesamowitym magnesem przyciągającym ku temu miejscu. Jego niewątpliwym atutem jest występowanie niesamowitych formacji ostańców wapiennych, tzw. limestones. Piękne formacje skalne wnet wzbudzają skojarzenia z podobnymi z wybrzeża Krabi (Tajlandia), zatoki Ha Long (Wietnam), czy wybrzeża El Nido (Filipiny). Te jednak w przeciwieństwie do wymienionych znajdują się jednak w większości na stałym lądzie. Wyjątkiem, tym najbardziej urokliwym, są owe limestones obrastające brzegi sporawego jeziora Cheow Larn (o powierzchni 165 km kw.). Jezioro to jest tworem sztucznym. Powstało w następstwie zbudowania tamy Ratchaprapha w 1982 roku. Tym samym w następstwie ingerencji człowieka, jeden z rzadkich pozytywnych przykładów ingerencji w środowisko naturalne, powstało miejsce o niezwykłym potencjale, zwłaszcza dla turystyki. Nadzwyczajna jego urokliwość sprawia, że Park Narodowy Khao Sok stał się najczęściej wizytowaną ostoją przyrody w całej Tajlandii.
Obawiałem się nieco tłumów. Nadaremnie. Pierwsze i ostanie spotkanie z nimi ma się w przystani łodzi. Później cała zgraja turystów rozpływa się w różnych kierunkach i ku różnym odnogom jeziora. Moim planem od samego początku było wybranie się nad owo niesamowite jezioro na dwudniowy wypad, z noclegiem na jeziorze. Umożliwiają to ulokowane w różnych jego zakamarkach pływające hotele (floating houses), których znajduje się tutaj podobno aż 13. Ich naturalna prostota, otoczenie przez buchającą żywotnością przyrodę, kontemplacyjną ciszę, sprawiają że byłob aż grzechem nie zatrzymać się tu dłużej.
Wszelkie moje plany, kombinowania dotarcia tutaj samemu, bez udziału masowej turystyki, spełzały na panewce. Nijak w moich podliczeniach, kalkulacjach, nie wychodziło to taniej niż poprzez zorganizowaną wycieczkę. A ta nota bene do najtańszych nie należy. Cóż, potwierdzają to choćby załączone zdjęcia, są miejsca przy wizytacji których pieniądze się nie liczą. Wielokrotnie się o tym miałem już sposobność przekonać. Także i tym razem. Dwudniowy pobyt na jeziorze Cheow Larn wyszedł, ba przerósł, wszelkie moje oczekiwania. Entuzjazmu, dziecięcej radości, zachwytów nad pięknem tego miejsca, nie było końca. Pływanie w cieplutkiej wodzie jeziora, kajakowanie wokół wysepek i wystających konarów drzew, penetracje jaskini Namta Lua, czy choćby samo rozkoszowanie się widokami sprzed oczu. Park Narodowy Khao Sok mnie zachwycił. Bez dwóch zdań. Od tej pory wizyta tamże stanowi największy highlight mojej tegorocznej wyprawy. Który, o czym jestem przekonany, ciężko będzie przebić.