Odebrałem znajomych z lotniska. Krótki odpoczynek i rozpoczęliśmy naszą dwutygodniową objazdówkę po Filipinach. Nie będę się wiele rozpisywał, ruszam po miejscach doskonale mi znanych. Chętnych, żądnych informacji odsyłam do moich wcześniejszych wizyt na Filipinach, tam tych informacji zawarłem aż nadto.
Na pierwszy ogień poszła Manila. Miasto jak z koszmarów, paskudne, zatłoczone, brudne, chaotyczne, śmierdzące... można by wymieniać. Miasto, do którego nie powinno się wjeżdzać. Miasto z którego powinno się uciekać. Jak najszybciej, jak najdalej, koniecznie. Na liście moich najmniej ulubionych stolic świata numer dwa, zaraz po Jakarcie. Paskudztwo.
Nie znając historii, nie wiedząc o strasznych bombardowaniach i zniszczeniach w ich następstwie w czasie drugiej wojny światowej, uznałbym za sarkazm określanie jej mianem " Perły Orientu". Ponoć niegdyś była piękna, ponoć niegdyś. Obecnie przeszła drogę odwrotną do tej z bajki o brzydkim kaczątku. I tak bywa.
Jedynym miejscem miasta, jako tako reprezentacyjnym, jest jej stara pokolonialna dzielnica Intramuros, z kościołem Św. Augustyna (na liście UNESCO), katedrą manilską, fortem Santiago i bryczkami sunącymi jej ulicami. Tyle kropka.
Czas uciekać ku piękniejszym miejscom