Wyspa Camiguin mnie zachwyciła, więc nie skłamię jeżeli napiszę, że za nic nie chciało mi się stąd wyjeżdżać. A i sama wyspa jakoś mało skora była ku temu by mnie ze swych sideł wypuścić. Mus jednak to mus. Najpóźniej 6 lutego musiałem się stawić w Manili, skąd z grupą znajomych mieliśmy ruszyć w dwutygodniową objazdówkę Filipin. Do stolicy planowałem odlecieć dzień wcześniej, lotem z miasta Cagayan de Oro. By tam się dostać z Camiguinu, musiałem odpłynąć z wyspy promem, a następnie przejechać z przystani do lotniska położonego o 3 godziny drogi. Wspominałem, że wyspa nie chciała mnie wypuścić ze swych szponów. Miłość obustronna. Przynajmniej tak wynikało, przynajmniej w ten sposób próbuję sobie wytłumaczyć moje trudności z jej opuszczeniem. Ale po kolei.
Na wyjazd z wyspy postanowiłem obrać jeden z ostatnich popołudniowych promów, zakładając na tyle nadwyżki czasowej, by spokojnie zdążyć na wieczorny samolot (godz.22.05) z lotniska na obrzeżach Cagayan Oro. W tym celu zadzwoniłem też do faceta, który wypożyczył mi w przystani mój sportowy motorek (250 Php za dzień), by czekał na mnie w tejże przystani. Dotarłem o czasie. Faceta ani widu ani słychu. W końcu się znalazł, na 20 minut przed odpłynięciem promu. Pozostało kupić bilet na przeprawę promową. Niestety sprzedający, mimo moich próśb, nie sprzedał biletu, argumentując że bilety te sprzedaje się do 15 minut przed wypłynięciem. Patrzę na zegarek, 14,5 minuty. Co za formaliści, nie do uwierzenia tu w Azji, tu na Filipinach. Postanowiłem się nie wykłócać, skoro kolejny prom miał odpływać za 30 minut. Ciągle mam zapas czasu, pomyślałem. Ależ się wówczas pomyliłem. Okazało się bowiem, że ów prom ma jakąś awarię i zamiast płynąć godzinę, płynął dwie i pół. Nerwy zaczęły być moim towarzyszem. Mogę nie zdążyć, pomyślałem. W końcu czekało mnie jeszcze około trzech godzin jazdy lądowej, a do lotu raptem trzy i pół godziny. Nie zdążę, byłem już przekonany, gdy okazało się że minivan nie ruszy z uwagi na brak pasażerów do jego dzielenia. Nie zdążę, zacząłem wymyślać plan awaryjny, nocleg w Cagayan de Oro i poranny lot do Manili. Autobusy również w najbliższym czasie nie odjeżdżały. I wtedy kierowca zaproponował mi, że jeżeli wyczarteruję cały van, on spróbuje mnie zawieźć na czas na lotnisko. Myślę sobie, ma około dwóch godzin na trasę, którą normalnie robi się w trzy. Jedziemy, raz kozie śmierć. Trochę się wykosztowałem, ale postanowiłem podjąć ostateczną próbę. Kierowca gnał jak szalony, jak w filmie "Taxi" bądź "Szybcy i wściekli", nie przesadzam. Nie wiem skąd i na jakiej podstawie, ale włączał klakson niczym policyjny i wszyscy zjeżdzali mu na bok. Łamał wszelkie przepisy. Finalnie dotarł na czas. Byłem tak szczęśliwy, że dałem mu jeszcze napiwek.
Po dotarciu na lotnisko okazało się, że mój lot będzie godzinę opóźniony. Kurcze tak gnałem, a tu się okazuje, że dałoby się spokojniej,bez narażania tych wszystkich dzieciaków, psów na przejechanie przez pędzącego "Schumachera" w busie 12 osobowym, z jednym białasem w środku.
Mało przygód ? To nie koniec. Siedzę sobie, czekając na lotnisku na opóźniony lot, wsłuchuję się w lotniskowy megafon. Słucham, słucham, i co ? Ktoś próbuje nieudolnie wymówić moje nazwisko. Jestem wzywany do lotniskowej ochrony. Co do cholery, myślę sobie... Okazuje się, że nie chcą przepuścić mojego bagażu przez odprawę z uwagi na znajdujące się tam płyny. Moja flaszka z bezcłówki w Birmie. Nie, nie oddam za nic. Mimo tłumaczeń nie chcą puścić. Znajduję sposób, pakuję ją do worka wodoszczelnego i dopiero potem do bagażu. Uff, udaje się... Ki cholera, nigdy nie miałem takich problemów. Jakieś fatum, czy co ? Coś ta Camiguin nie chce mnie wypuścić, walczy o mnie zaciekle. Gdyby nie obowiązki poddałbym się jej urokowi i został dłużej. Niestety nic z tego.