Ciężko mi było opuścić cudowne wyspy Derawan. Spędziłem tam piękny czas, zaznałem niesamowitych ekscytacji, zwłaszcza pod wodą. Mogłem zostać dłużej, przeciągałem okres swojego wyjazdu w nieskończoność, niemniej miałem w planach odwiedzić jeszcze inne miejsca w Indonezji. Toteż wyjazd stawał się kwestią naglącą. I tak podziwiałem siebie, że wysiedziałem tak długo w jednym miejscu. Z całkiem sympatycznej międzynarodowej ekipy, z którą dzieliłem tu czas, ostałem się najdłużej. Pierwszy wyjechał Joona, mój fiński kolega z którym przyjechałem na wyspy, później jeden z dwójki Litwinów poznanych na Maratui, dzień później para sympatycznych starszych Brytyjczyków, kolejnego dnia drugi z Litwinów. Przyszedł czas i na mnie. Wyjechałem razem z poznanym tu Grekiem Kostasem, w sezonie kelnerem na jednej z greckich wysp (Kos), poza sezonem podróżnikiem po Azji (bratnia dusza).
Pobyt na wyspach Derawan to bez wątpienia największy szlagier mojego całego tegorocznego wyjazdu. Śmiem wątpić, czy cokolwiek jest go w stanie pobić. Mimo wszystko podejmuję się próby znalezienia kolejnego takiego miejsca. Uderzam ku kolejnej rajskiej ponoć destynacji, o czym będzie już w kolejnym wpisie. Nim tam dotarłem, musiałem opuścić Kalimantan, udając się na znaną mi już z lat poprzednich Jawę. Jakoś nie mam pomysłu na indonezyjskie Borneo. Pisałem już o tym. Problemy logistyczne z dotarciem do miejsc w interiorze wyspy są tu spore. Dróg lądowych brak, pozostają tylko rzeczne. Miejsc autentycznych, zwłaszcza pod względem kulturowym, coraz mniej. Kolejnym problemem są koszty, zdecydowanie wysokie jak na indonezyjskie realia. W zasadzie jednym z nielicznych miejsc wartych odwiedzin jest Park Narodowy Tanjung Puting, gdzie z pokładu stateczku (tzw. klotoku) pływającego po rzece Sekonyer, podziwiać można wolnożyjące tam orangutany, małpy nosacze, inne zwierzaki tam zamieszkujące. Jako, że będzie mi tam danym być niedługo, postanowiłem odpuścić sobie to miejsce.
W planach miałem dostać się do miasta Surabaya w północnej Jawie, drugiego największego miasta Indonezji. Miasta mało ciekawego, przekonałem się o tym już kilka lat temu. Gdyby nie pewne załatwienia na miejscu, nawet nie kierowałbym swych stóp ku temu przeciętnemu, to i tak eufemizm, miastu. Dostanie się tam z Kalimantanu, z wysp Derawan, nie wydaje się trudnym ?
Nic bardziej mylnego. Najpierw musiałem odpłynąć łodzią z Derawanu do przystani w Tanjung Batu, potem ponad 3 godziny transportem lądowym do Berau. Z tamtejszego lotniska miałem planowo odlecieć koło południa do Balikpapanu. Już na wstępie oznajmiono mi jednak, że lot będzie opóźniony ponad 4 godziny. Nic, przyszło mi pobyczyć się na lotnisku. Wskutek opóźnienia, ostatecznie 5 godzinnego, linie lotnicze Wings wypłaciły mi odszkodowanie praktycznie w kwocie za którą zakupiłem lot. W efekcie do Balikpapanu poleciałem praktycznie za darmo... Lot nad Borneo był dla mnie sporym zaskoczeniem, pozytywnym. Spodziewałem się widoku na wykarczowaną dżunglę i palmy olejowe. Tymczasem w większości widziałem całkiem dobrze zachowany las równikowy. W Balikpapan byłem tylko przesiadką. Niemniej i tutaj byłem zaskoczony. Widok z okien samolotu na wysokie wieżowce stojące nad brzegiem rzeki, całkiem nowoczesny charakter miasta, odbiegały od moich wyobrażeń o dzikim, niecywilizowanym indonezyjskim Borneo.
Z Balikpapan odleciałem do Surabayi. Do swojego hoteliku, w zasadzie hostelu, dotarłem po północy. Cały dzień w drodze. Cóż podróżowanie nie zawsze jest łatwe i przyjemne... W Surabayi przebywałem raptem dwa dni, w sam raz by pozałatwiać kilka spraw. Kolejnym miejscem do którego zmierzałem były rajskie wyspy Karimunjawa, uważane za najlepsze plażowo destynacje Jawy.
O tym, jak tam dotarłem i o samych wyspach już w kolejnym poście...