Wielu odwiedzających plażowo rajską Dominikanę, żyje w świecie turystycznej ułudy, nie zdając sobie nawet sprawy, że wychyliwszy głowę poza ów turystyczny kołchoz rajskich plaż, jest szansa zobaczenia innej twarzy tego kraju. Twarzy bliższej rzeczywistości, ubogiej, czasem wręcz zniszczonej codzienną walką z życiem, mimo to często bardziej uśmiechniętej, już nie tak nachalnie wyciągającej łapska po turystyczne dolary.
W ostatnich dniach wyskoczyłem z grupą znajomych i kuzynką z mojej bezpiecznej przystani w Bayahibe, ku bardziej dzikim ostępom Dominikany. Wypożyczyliśmy malutki samochodzik i w czterosobowym składzie ruszyliśmy hen ku przygodzie, w dominikański interior. Tej wycackanej, plażowej wersji tego kraju miałem już dość. Zamarzyła mi się taka swojska, autentyczna twarz tego kraju.
Na początek, po długiej całodniowej przeprawie dwoma autostradami z Bayahibe, postojach na osławionych plażach Juan Dolio i Boca Chica, odwiedziliśmy schowaną w cieniu najwyższego szczytu całych Karaibów -
Pico de Duarte (3175m) miejscowość
Constanzę. Górska miejscowość, nazywana
"dominikańską Szwajcarią" to spichlerz całego kraju. Na okolicznych wzgórzach uprawia się warzywa i owoce mające wykarmić cały kraj. Wizytowałem piękny kaskadowy wodospad
Aquas Blancas (87 m), także
La Piramidę, miejsce wyznaczające geograficzny środek kraju. Wreszcie przejechaliśmy, autkiem zdecydowanie nieodpowiednim na takie warunki, 90 kilometrów zajęło nam ponad 7 godzin, rezerwat przyrody
Valle Nueva, w którym kilka dni później odnotowano nawet minusowe temperatury .... Że autko wytrzymało tę drogę... Do teraz zachodzę w głowę...
Zobaczyłem zdecydowanie inną Dominikanę niż zwykły ukazywać katalogi biur podróży...