Opuszczając po kilku dniach pobytu honduraską
wyspę Roatan, kolejną miejscówkę na trasie moich wojaży po tym kraju, patrzyłem z nieskrywanym zachwytem na przepiękne rafy koralowe otaczające wyspę, jej zielony interior, piękne białe plaże. Wyspa jawiła się wręcz rajsko. Z okien malutkiego samolotu wywożącego mnie z wyspy wyglądała ona zdecydowanie przyjemniej niż z perspektywy ziemskiej. Przyklasnąłem swojej decyzji opuszczenia wyspy nieco droższą opcją lotniczą. W cenie lotu malutkim, raptem kilkunastoosobowym (do 18 osób) Bombardierem DH6 Twin Otter, miałem gwarantowane owe nieziemskie widoki. Tego na pewno nie zapewniła by mi powrotna żegluga promem …
Z powierzchni ziemskiej wyspa niestety nie jawiła się już tak rajsko, jak z okien malutkiej awionetki. Owszem jej naturalne atuty, bielutkie plaże z pięknymi palmami w dalszym ciągu zachwycały. W trakcie mojej kilkumiesięcznej podróży przez Amerykę Centralną chyba tylko na panamskich wyspach San Blas, może jeszcze panamskiej Coibie widziałem równie urokliwe plaże. Powinienem rozpływać się w zachwycie w takich okolicznościach przyrody. Niestety nie potrafiłem…
Wyspa sprawiała wrażenie miejsca zderzenia dwóch kompletnie przeciwstawnych światów. Niby wyspa honduraska, ale już chyba tylko geograficznie. Niby wyspa kręgu kultury latynoskiej, a najczęściej słyszało się tu język angielski...Objeździłem wyspę motorem, zajrzałem w kilka jej kątów. Wszystkie najpiękniejsze miejscówki, najpiękniejsze plaże, wszystkie główne destynacje wyspy, zwłaszcza te zachodnie
(West Bay, West End, Sandy Bay) były we władaniu amerykańskim. Bogaci Jankesi powykupywali tu parcele, pobudowali hotele, wyparli miejscowych, robiąc coś na deseń kolejnego amerykańskiego Stanu. Stanu do którego przylatywało tygodniowo kilkanaście bezpośrednich samolotów pełnych jankeskich współrodaków, kilka podobnie wyładowanych wielkich liniowców morskich… Ceny hoteli, transportu wywindowały do standartów amerykańskich. Pierwszego dnia przez bite cztery godziny szukałem jakiejś podrzędnej noclegowni, w której mógłbym za w miarę rozsądne ceny spędzić noc... Wszędzie dominował język jankeski. Kurczę, pomyślałem, nie tak to chyba powinno wyglądać na honduraskiej Ziemi. Miejscowych wyparto w mniej atrakcyjne tereny wyspy, nie tak wylukrowane, dopucowane, dopieszczone na amerykański stajl...Tam już tak kolorowo, czyściutko, rajsko nie wyglądało…
Wnet przebiegły przed oczyma skojarzenia z betonowymi resorciskami Dominikany (paskudną Punta Caną, innymi), które w zeszłym roku miałem nieszczęście zobaczyć…Nie jest dobrym zabiegiem bezwarunkowe wpuszczenie w kraje Trzeciego Świata bogatego kapitału krajów Zachodu. Odbiera im on autentyczność, urządza ich Świat na własną modłę, kopiuje rozwiązania sobie znane. Przeraża mnie ten proces… Przerażał na Roatanie na tyle, że miałem ochotę już pierwszego dnia spakować się i zwiać z wyspy. I pewnie bym tak zrobił, gdyby nie opcja codziennych ucieczek do świata lokalnego. Motorkowych ucieczek poza ten zdegenerowany mamoną rewir.
Przede wszystkim jednak ucieczek do świata podwodnego, wyciszonego, obcego temu co dzieje się ponad taflą wody. Podwodny świat Roatanu to miejsce unikatowe w tej części Ameryki, w dalszym ciągu mogące pochwalić się całkiem różnorodnym i bogatym życiem podwodnym, fragmentami pięknymi rafami koralowymi. Te moje podwodne ucieczki ze świata naziemnego, spotkania z konikami morskimi, potężnymi płaszczkami, wieloma innymi morskimi stworzeniami, stały się najsympatyczniejszymi doznaniami w trakcie mojego pobytu na największej z wysp Zatokowych Hondurasu…