Od dłuższego czasu głowiłem się, jak przedostać się do sąsiedniego Salwadoru, któremu chciałem poświecić kilka ostatnich dni moich wojaży po Ameryce Centralnej. Mało go ostatnio doświadczyłem, a chciałoby się więcej. Wyczerpałem też swój pomysł na Honduras, większość z miejsc, które chciałem odwiedzić, udało mi się zobaczyć.
Najrozsądniejszym było chyba skierowanie się w kierunku południowym, ku stolicy kraju Tegucigalpie i dalej w kierunku przejścia granicznego El Amatillo, które pokonywałem już wcześniej, jakiś miesiąc temu. Nie chciałem jednak jechać przez owianą mroczną sławą honduraską stolicę, a dwa w planach miałem wizytowanie środkowego Salwadoru, nie jego południowych rubieży. Tym bardzie, że za kilka dni musiałem się stawić na lot z Salwadoru (stolicy) do Panamy, a dalej już na powrót ku Europie.
Uznałem, że spróbuję wjechać na dosyć dzikawe przejście turystyczne w północno-wschodnim krańcu kraju -
Ocotepeque/El Poy. Znad jeziora Yojoa to 314 km. I konieczność wracania przez osławione złą opinią San Perdo Sula, i dalej drogą którą już onegdaj pokonywałem opuszczając cudowne ruiny majańskie w Copan, by dopiero na rozwidleniu dróg w La Entrada, pojechać ku pogranicznemu Ocotepeque.
Raczej wątpiłem, czy jestem w stanie te 4 autobusowe przesiadki ku granicy zrobić w jeden dzień. Ciężko...
Na wieczór dostałem się do Ocotepeque, na tyle późno, że przekraczanie granicy, pomny wcześniejszych doświadczeń, wieczorową porą, nie miało sensu. W tego typu krajach, przekraczanie granicy w ciemnościach, nigdy nie ma sensu...
Zostałem na noc, w całkiem przyjemnym hoteliku. Rankiem poszwendałem się po uliczkach miasteczka i przed południem opuściłem po kilkunastu dniach Honduras.
Mimo złej sławy, bardzo przypadł mi do gustu. A miasteczko Ruinas de Copan wraz z latającymi Arami nad pomajańskimi ruinami na pewno będzie jednym z highlightów zimowych wojaży po Ameryce Centralnej.