Dzieje się. Oj, dzieje...
Ponownie wjechałem do Salwadoru, tym razem od strony północno-wschodniego Hondurasu. Poprzednio przemierzyłem ten kraj dosyć pospiesznie, na dłużej zatrzymując się w zasadzie jedynie w kolonialnej Santa Ana. Tym razem miałem w planach poświęcić temu krajowi nieco więcej czasu.
Moja kolejna wizyta w maluteńkim Salwadorze akurat przypadła dzień przed tym, jak wprowadzono w tym kraju stan wyjątkowy... Szerzej będzie o tym w kolejnym wpisie.
Nieświadom powagi sytuacji, po długich peregrynacjach granicznych w chickenbusach z przejścia hondurasko - salwadorskiego w El Poy, (ciekawe czy wiecie, że kraje te onegdaj prowadziły między sobą tzw. wojnę futbolową (https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_futbolowa), którą ciekawie opisał sam Kapuściński), dotarłem popołudniem do maleńkiego miasteczka
Suchitoto.
Uważane ono bywa za salwadorską odpowiedź na gwatemalską Antiguę. Za kopię tego gwatemalskiego przepięknego, kolonialnego miasta, w wersji mini. Stare kościółki, zwłaszcza przepiękny Santa Lucia, wąskie uliczki z kocimi łbami, kolorowe budyneczki, kilka pohiszpańskich zabytków... Nie, dla mnie nie ta skala... Choć miastu rzecz jasna nie można odmówić uroku. To oprócz faktu bycia jednym z najlepiej zachowanych pokolonialnych miasteczek w kraju, także doskonała baza wypadowa, zwłaszcza weekendowa, dla mieszkańców wielomilionowej stolicy kraju - San Salwador. W okolicy znajdują się całkiem sporych rozmiarów góry, lasy dżunglaste, a przede wszystkim największe jezioro w kraju - Suchitlan. Nie dziwota, w końcu był weekend, że było tu całkiem sporo przyjezdnych...
Miasto ciekawe, choć na nic więcej niż półdniową wizytę...