Obiecałem poczynić jeszcze ostatni post z przepięknej Nikaragui, co niniejszym czynię ...
Post z kolejnego niezwykłego miejsca w tym kraju. Z wulkanu Cerro Negro.
Niby nic w nim nadzwyczajnego, w końcu nie jest zbyt majestatycznym wulkanem, wyrósł raptem 728 metrów ponad ziemię. Ciekawostką jest, że jest najmłodszym wulkanem w całej Ameryce Centralnej, wypiętrzyło go dopiero w 1850 roku. Tym, co sprawiło jednak, że zaistniał na turystycznych mapach, jest okoliczność, że jest de facto jedynym wulkanem świata, na którym uprawia się tzw. volcano boarding. Mówiąc prościej, bierzesz dechę, niby sanki, i zjeżdżasz z wulkanu na sam dół. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nakładasz na siebie kombinezon, gogle i suniesz w dół wzniecając masę kurzu i obrywając kamykami. Podobno można osiągnąć nawet do 100 km/h . Przyznam, że mimo iż do strachliwych nie należę, przeciwnie z adrenalinowymi atrakcjami zawsze mi było za pan brat, patrząc ze szczytu na stromiznę z której przyszło mi niedługo później zjeżdżać, jakoś ciężej przełykałem ślinę. Adrenaliny bez liku... Gwarantuję... Oczywiście od razu zapragnąłem znów wdrapać się na górę i ponownie z niej zjechać.
Oj, Nikaragua jest boska... Dla mnie najpiękniejszy kraj Ameryki Środkowej. Tak mi przypadł do gustu, że aż żal ją opuszczać...