Przeglądając w szczenięcych latach mapę Świata, klucząc palcem gdzieś po rejonach karaibskich, rozbudzających wyobraźnię wieloma książkami o tematyce pirackiej, natrafiłem na
wyspy San Andres i Providencia. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że za nic nie mogłem pojąć jakim cudem wyspy oddalone ponad 700 km od brzegów Kolumbii, a bliżej choćby Nikaragui (mniej niż 100 km), Kostaryki, Hondurasu, czy nawet Panamy, mogą należeć właśnie do tego pierwszego kraju. Na tyle mnie to intrygowało, że odtąd zawsze owe wyspy zalegały w bezkresach pamięci. Obiecałem sobie kiedyś odwiedzić je, zwłaszcza po obejrzeniu rajskich fotek w wujku Google. Okazja nadarzyła się właśnie teraz. Jako gorący piewca tezy, że jak Święta, to tylko pod palmami, postanowiłem wpaść z wizytą na te wyspy w okresie około-bożonarodzeniowym, zwłaszcza że i loty nie były jakoś specjalnie drogie.
Życie nie raz weryfikuje wyobrażenia, burząc wyimaginowane rajskie wyobrażenia o danym miejscu.
Wyspa San Andres, na sąsiedniej Providencii nie byłem, owszem, jak najbardziej spełnia kryteria bycia uznawaną za rajską destynację. Ma strzeliste plaże kokosowe nad pięknymi białymi plażami, ma tropikalne temperatury, całkiem ciekawe życie podwodne. Wszystko to ma. I owszem. Ale też jest tak zainfekowana masową turystyką, że aż urąga to wyobrażeniom o sielskim charakterze takich miejsc. Plaże są tu dosłownie zawalone ludźmi, zapakowane do granic możliwości. Skojarzenia z naszymi bałtyckimi kurortami w letnim sezonie są tutaj wskazane. Do tego nigdy nie odpowiadał mi ów latino charakter spędzania wolnego czasu na plażach. Miałem już do niego awersję w Dominikanie, miałem i tutaj. Głośno wyjąca latino muzyka dobiegała z każdej wolnej przestrzeni plaży. Latynosi mają tę wyjątkową zdolność wyłapywania własnej muzyki, gdy wokół podobnież wyją głośniki innych współdzielących plażę. Pobyt na takiej plaży dla nie latino, czytaj dla mnie, jest koszmarem. Czytałem książkę, a w sumie zapominałem , o czym czytałem…
Wydawać by się mogło, że spokojniej może być na sąsiednich, pięknych katalogowo wysepkach (Acuario, Johny Cay, Hayenes Cay). Gdzie tam… Na malutkiej łasze piachu Acuario, zapewne urokliwej, na moje oko komfortowo mogącej pomieścić około 50 osób, było ich pewnie z 500. Plaży, dosłownie !!!, nie było widać. Po minucie tutaj chciałem uciekać… Aż z nostalgią przypomniałem sobie cudowne, puste, spokojne, rajskie plaże indonezyjskich Togeanów, wysp Weh, Belitung, które wizytowałem raptem kilka miesięcy temu…
W zasadzie siąść i płakać. Jedyną ulgą była dla mnie możliwość motorkowania w dalsze rewiry wyspy, nieco mniej komercyjne, nieco mniej zdeptane butem masowej turystyki… W tamtych stronach wyspa choć nieco przybrała na kolorycie… Jednakże tego motorkowania zbyt wiele nie było, być też nie mogło, skoro jadąc spokojnym tempem, z postojem na zdjęcia, wyspę można objechać w godzinkę z groszem…
Puenta ? Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek, sugerowałby się wskazówkami niniejszego postu, odradzam wizytę na wyspie San Andres. Ona atrybuty rajskości już dawno utraciła...Takim miejscom mówię stanowcze dziękuję ...