Ale przygody...Około 400 (słownie czterystu) już lotów odbyłem, nigdy nic podobnego mi się nie przytrafiło. Samolot wylądował, w sumie jakby na jednej stronie tylko, by znów się poderwać, zatoczyć koło ponad wielkimi okrągło ukształtowanymi, czerwonymi polami cholera wie czego, i ponownie, tym razem skutecznie, choć i tak nad wyraz pokracznie, usiąść na płycie lotniska Jose Marti w Hawanie. W holu głównym, jako jedynego z samolotu, wyłowiła mnie nad wyraz piękna, ale ewidentnie nie skora do flirtów i zaczepek, oschła urzędniczka jakichś służb bezpieczeństwa. Nie wiedzieć, czemu czekała już z kartką z moim nazwiskiem. Przestrzepano mnie, zadano tysiąc pytań, zwłaszcza o moje dziwne pieczątki czy to z Pakistanu, Bangladeszu, nic rzecz jasna nie znaleziono... Podobnież miałem niedawno w Austarlii...
Bienvenidos a Cuba, usłyszałem na odchodne...
Od razu wiedziałem, że będzie pięknie. Poszedłem do restauracji, ale z menu zawierającego całą listę potraw i napojów, była tylko kawa... Bienvenidos a Cuba pomyślałem...
Poszedłem kupić kartę do internetu. Zamarłem. Kobieta anioł, z cudownym uśmiechem, pięknymi oczami, głębokim głosem... oj, podoba mi się ta Kuba od samego początku...
Kupiłem bilet na autobus. Kierowca z konduktorem oczami zakręcili, coś pod nosem poszeptali, wzięlili w łapę, nie dali biletu i powiedzieli bym się nie martwił ... Bienvenidos a Cuba...
Czas na odjazd wykorzystałem na obfotografowywanie tych wszystkich piękności na lotniskowym parkingu... Nie, nie kobiet, a starych poamerykańskich powojennych limuzyn. Był nawet chevrolet z 1949 roku...
Już wiem, że będzie pięknie. Od lat się tutaj wybierałem, a ciągle coś stało na drodze...Trzy razy już miałem wizytować ten kraj, a to loty odwołali, a to covid, zaostrzenie przepisów sanitarnych... W końcu jestem. Czuję, że będzie pięknie. Sporo sobie po tym kraju obiecuję...