To był jeden z najpiękniejszych podróżniczo dni w mijającym już powoli roku. Dla takich momentów, dla takich ekscytacji, wystrzałów adrenaliny się właśnie podróżuje...
Ale po kolei...
Nie będzie wprawdzie chronologicznie, w końcu pierwsze kilka dni pobytu w Meksyku spędziłem w ultrakomercyjnym Tulum na majańskiej riwierze, miejscu będącym ucieleśnieniem tego wszystkiego przed czym w trakcie swoich podróży uciekam, czyli totalnej komercji, rozrośniętej ponad wszelką logikę masowej turystyki, konsumpcyjnego zepsucia i zdeprawowania, nieposkromionej żądzy mamony tubylców... Napiszę o Tulum w odpowiednim czasie, jeszcze tu wrócę, kilka miejsc wokół odwiedzę, wtedy można będzie sypnąć bogatszymi konkretami ...
Uciekłem albo przynajmniej spróbowałem uciec od tego całego turystycznego piekiełka. W najlepiej mi znany sposób. Wziąłem skuterka, którego stargowałem do granic możliwości, trzy dni marudząc za uszami wypożyczalni, otrzymując cenę i tak kilkukrotnie wyższą niźli w ukochanej Azji i wyruszyłem w drogę, hen przed siebie, ku majańskim ruinom Jukatanu. Niecałe 50 kilometrów od Tulum, wgłąb meksykańskiego Jukatanu, znajduje się niewielkich rozmiarów miasteczko Coba. Małe, senne, nijak nie rzucające się w oczy, gdyby nie jedna okoliczność. Otóż dopiero w latach 70-tych poprzedniego wieku udostępniono tu dla międzynarodowej społeczności, wcześniej ukryte przez gęstą dżunglę i wojny klasowe, przepiękne
majańskie ruiny miasta Coba. W przeciwieństwie do sławniejszych jukatańskich ruin w Chichen Itza, Tulum czy Ek Balam, stanowią one spore skupisko wielu grup świątyń połączonych majańskimi białymi drogami (sacbeob). Trzy grupy świątyń udostępniono zwiedzającym (grupy Coba, Nohoch Mul i Macanxoc). W szczytowym okresie zamieszkiwało w
"wodach poruszanych wiatrem", jak należy z majańskiego tłumaczyć nazwę tego miejsca, nawet ponad 50 tysięcy mieszkańców.
Byłem wielce zdumiony, przy tym jednocześnie zachwycony faktem, że wystarczy uciec raptem kawałek od majańskiej riwiery, a miejsce tak unikalne można mieć w zasadzie na wyłączność. Tu i ówdzie przemykały jakieś pojedyncze osoby, ale z masową turystyką wybrzeża nijak się to miało do porównywania. Widziałem już w okolicach Tulum ruiny majańskich miast w Tulum właśnie i mniej znane w Muyil. Rozmachem, ogromem, dżunglastym otoczeniem, aurą miejsca nijak nie mogły jednak równać w zachwycie, jaki rysował mi się przed oczami, patrząc na te archeologiczne cobańskie cudeńko...Pierwszy raz w pełni poczułem, że warto było w końcu wpaść do tego Meksyku. Do tej pory był on dla mnie lekko kwaśnawym, nadgniłym jabłkiem, które z braku laku, na siłę, zmuszony byłem kosztować...
Lubię ten dreszczyk ekscytacji, gdy wychodzisz zza drzew, widzisz zarysy, widzisz, że jakiś ponadwiekowy potwór się coraz wyraźniej wyłania, rośnie z każdym krokiem. A potem... Potem już tylko emocje grają, gdy zdajesz sobie sprawę, że wizytujesz kawał wielkiej historii, miejsce egzystencji potężnej prekolumbijskiej cywilizacji. Siadałem sobie w cieniu rozłożystych palm i podziwiałem w niezmąconym spokoju magię tego miejsca. Ogrom największej piramidy, strome schody wiodące ku niebu, piękne święte majańskie drzewa Ceiba porastające wokół, dzikie indyki przeskakujące pomiędzy ich rozłożystymi gałęziami... Szkoda, że od kilku lat nie wolno już wejść na szczyt piramidy, widok stamtąd byłby zapewne spektakularny. Myśli spokojnie płyną... Dręczą Cię wyobrażenia, jaki wpływ na dzisiejszy kształt funkcjonowania ludzkości mogłaby mieć ta cywilizacja, gdyby dała rady obronić się paru brodatym hiszpańskim bandziorom...
Opuściłem wielce rad to niesamowite miejsce... Jeszcze tylko odwiedziny okolicznych cenot i dzień będzie można uznać za udany... To, co jednak zobaczyłem wizytując podziemne jaskinie krasowe okolic Coby, totalnie odjęło mi mowę. Wiele Świata widziałem, takich unikalnych, magicznych, przy tym wolnych od przywar masowej turystyki miejsc zbytnio nie doświadczyłem. Schodziłeś do wąskiego gardła zwykłej dziury w ziemi, a tam ukazywał Ci się inny Świat. Jakże bajkowy, powtarzałem to słowo na okrągło. Z idealnie czystą wodą, promieniami światła przebijającymi się z powierzchni, doskonałymi lazurami wody wprost zapraszającej ku kąpieli na jej łonie.
Cenoty okolic Coba ( Multun Ha, Choo Ha, Tamcach Ha) to poezja w najczystszej postaci. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz doświadczyłem tak potężnej ekscytacji jakimś miejscem. Nieustanne bycie w podróży jest jak narkotyk. Pragniesz go, pożądasz, uzależniasz się, ale kiedy dostajesz go regularnie i w nadmiarze, przestaje na Ciebie działać tak intensywnie jak uprzednio... Dziś dostałem potężny zastrzyk narkotykowego zachwytu...