Unikałem
Varadero jak mogłem. Celowo więc, przy okazji poprzedniej wizyty na Kubie, nawet nie miałem zamiaru tu zajrzeć. Tym razem, mając aż nadto czasu postanowiłem dać szansę temu miejscu.
Jeżeli dobrze rozplanować, skorzystać z możliwości mieszkania i obcowania w lokalnych klimatach, miast w betonowych wypasionych resortach, idzie tu doświadczyć "prawdziwej Kuby", nie tej lukrowanej i naginanej pod resortowego turystę. Większość resortów znajduje się daleko od głównego miasteczka wyspy, w 22-kilometrowym pasie plaż półwyspu, toteż resortowa brać turystyczna ma w większości raczej ograniczone możliwości przebywania w miejscu, choć nieco przypominającym prawdziwą Kubę. Niegdyś, jeszcze za czasów Fidela, Varadero było turystyczną enklawą kraju, gdzie lokalni mogli wjeżdzać wyłącznie na specjalne przepustki i tylko do pracy przy obsłudze turystów. Obecnie sporo się w tej kwestii na korzyść przeciętnych Kubańczyków zmieniło. Wyrosły w miasteczku prywatne casa particulares, restauracyjki, sklepiki. Osobiście Varadero zaskoczyło mnie bardzo na plus. Jest kapitalny lokalny browar kraftowy serwujący pyszne piwo, kilka barów z muzyką na żywo, lokalne restauracyjki z pysznymi homarami. Jest zaskakująco swojsko, kubańsko, nie ma masówy...
Na tym przykładzie kolejny raz przekonałem się, że czasem warto dać szansę miejscom odgórnie skreślanym, odrzucanym. Że warto zrobić odpowiednie rozeznanie w temacie, by w jak największym stopniu uniknąć rozczarowania, czasem mile się zaskoczyć...
No i ostatnia kwestia - słynne plaże Varadero. Fakt, widziałem w swoim życiu sporo piękniejszych plaż (do dzisiaj nic nie pobiło dzikich plaż na indonezyjskiej wyspie Kei na Molukach), trzeba jednak oddać Varadero, że kolor morza tutaj rzeczywiście jest obłędny...