Pisałem niedawno o "Atenach Kuby", urokliwym miasteczku Matanzas. Teraz będzie o
"kubańskim Paryżu", jak zwykło się określać piękne, zasłużenie objęte patronatem UNESCO, kolonialne miasto
Cienfuegos. Błędnie nie raz próbuje się dobudowywać ideologii miastu, tłumacząc dosłownie jego nazwę, jako miasto "stu ogni". Tymczasem zawdzięcza ono swą nazwę od kolonialnego kapitana generalnego Kuby (1816-19)
Jose Cienfuegosa.Cienfuegos to prawdziwa kolonialna architektoniczna perła Kuby. W przeciwieństwie jednak do wielu innych zabytkowych miast tego kraju wszystko jest zaprojektowane z wizją, francuskim przepychem, rozmachem, nie sprawia wrażenia nieskładnie upchanego. Widać tę francuską myśl urbanistyczną przy jego planowaniu. Szerokie bulwary, neoklasycystyczne budynki, najdłuższy w kraju Malecon płynnie połączony z deptakiem Paseo del Prado. Największe rzecz jasna wrażenie robi główny plac miejski
Parque Jose Marti z pełnymi wdzięku eklektycznymi budynkami teatru (Tomas Ferry Teatro), katedrą, kilkoma bardzo ciekawymi muzeami (choćby pamięci Bobby More'a słynnego kubańskiego muzyka), urokliwym Palacio de Ferrer, czy nawet łukiem triumfalnym. Podążając Maleconem ku dzielnicy
Punta Gorda nie sposób nie zachwycić się również kolonialnymi willami na czele z najsłynniejszą z nich, wzniesionym w stylu mauretańskim
Palaccio del Valle.Odwiedziliśmy też, w trakcie rowerowych wojaży, największe atrakcje poza miastem. Znów mogłem z bliska podejrzeć jak pełnymi wdzięku ptakami są
flamingi. Ich intensywny róż wręcz bił po oczach.
Laguna Guanaroca to jedno z lepszych miejsc do ich podglądania, z całkiem niewielkiej odległości, w całym kraju. Nieco dalej znajduje się urokliwa plaża
Rancho Luna, która pozwoli wypocząć po trudach rowerowej trasy na plażowym leżaczku. I jej uroku nie sposób odmówić...
Wodospad El Nicho... Znajduje się już w sporej (ponad 50 kilometrów) odległości od miasta. Niemniej warto objąć go planem odwiedzin na Kubie. Umiejscowiony w dżunglastym, górskim otoczeniu rezerwatu Narodowego
Toppes de Collantes, zachwyca swymi turkusowymi basenikami, od razu w myślach budzącymi skojarzenia z gwatemalskim Semuc Champey. Piękny to skrawek kubańskiej natury...
P.S. Nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym kulinarnym aspekcie Ciennfuegos. To tutaj, w małej restauracyjce Villa Maria jadłem najlepszą wołowinę w moim życiu. Aż żal było patrzeć, jak z każdym gryzem ubywa jej na talerzu. Do sławy japońskiej wołowiny z Kobe jej daleko, ale smakiem na pewno jej nie ustępuje. Dosłownie miód w ustach...