105 dni mojej tegorocznej zimówki w Ameryce Łacińskiej minęło. Jak z bicza strzelił. Sporo kapitalnych miejsc widziałem. Jeździłem głównie po krajach i miejscach dobrze mi znanych, mimo że odwiedziłem w nich sporo nowych miejscówek. A to kolejny raz powłóczyłem się po cudownym Ekwadorze, lącznie z jego dziką selwą i magicznymi Galapagos, opuszczałem będąc absolutnie zniesmaczonym paskudnie turystyczny meksykański Jukatan, obskoczyłem raz enty Panamę wzdłuż i wszerz, zjechałem prawie, że maksymalnie możliwie rozśpiewaną Kubę. Było pięknie. Znam osoby, które w tym czasie pewnie by z dziesięć, piętnaście krajów obskoczyło. Mnie takie podróżowanie kompletnie nie przypada do gustu. Zawsze mam wrażenie, że za mało czasu mam na dany kraj. Lubię chłonąć jego atmosferę, poznawać ludzi, delektować się miejscami. Dlatego boli mnie, że tym razem tak niewiele czasu zostało mi na kolejną latino destynację...Swoiste wyrzuty sumienia targają moimi podróżniczymi myślami. Nie lubię dylematów w podróży, lubię chłonąć wszystko, pełnymi garściami, mimo że nie raz to niemożliwe.
Wracam do bandyckiego Peru. Kraju, z którego nie mam dobrych wspomnień, skoro swego czasu przystawiano mi tutaj, przy udziale skorumpowanej do granic absurdu policji, pistolet do głowy. W którym położono ręce na moją własność.
Czas je odczarować... Daję Peru kolejną szansę, zwłaszcza że tym razem uderzę w słynny szlak "gringo trail", którym większość turystycznej braci się porusza... Będą największe perełki kraju, będzie typowe "must see" z miejscami z absolutnego topu podróżniczych destynacji.
Jeszcze bardziej cieszę się na sąsiednią Boliwię, która póki co była dla mnie "terra incognita", a do której latami wzdychałem...Będzie pięknie, jak to zazwyczaj bywa w podróżowaniu...Oby tym razem także i w Peru...