Jak wspominałem w poprzednim poście, cenzus społeczeństwa w Boliwii totalnie storpedował moje plany ostatnich dni wojaży po Ameryce Południowej. Zamiast przekraczać granicę na samym koniuszku kraju, przy klinie wyznaczającym granicę Boliwii z Chile, zresztą w znacznej bliskości także granicy z Argentyną, po wizytacji cudownych, kolorowych lagun południa tego pierwszego kraju, a następnie dotarciu do znajdującego się już w bliskim sąsiedztwie miasta San Pedro de Atacama, będącego bramą do najbardziej suchej pustyni Świata - Atakamy, musieliśmy przekraczać granicę w znacznie wyżej położonym przejściu granicznym Ollague. Oczywiście zarówno plan na laguny, jak i na pustynię Atakama poszedł... się paść, kolokwialnie mówiąc... Tegoż dnia musieliśmy dotrzeć do sporawego chilijskiego miasta
Calama, skąd kolejnego ranka mieliśmy przelot do stolicy kraju - Santiago.
Przejazd z Uyuni w Boliwii do Calamy zajął cały bity dzień. Zwłaszcza formalności graniczne ze strony chilijskich pograniczników trwały w nieskończoność. Stosunki boliwijsko- chilijskie w dalszym ciągu są nieco zawaśnione. Zapewne to ciągle pokłosie słynnej wojny o dostęp do Pacyfiku pomiędzy obydwoma krajami, w efekcie której to Boliwia nie dość, że została odsunięta od morskiego brzegu, stając się tym samym państwem wybitnie śródlądowym bez dostępu do morza, to jeszcze straciła ziemie bardzo bogate w surowce. Okolice Calamy (Choquicamata) to ponoć najbogatsze w miedź ziemie Świata. Widoki w trakcie jazdy, zwłaszcza po stronie boliwjskiej, zapierały dech w piersiach. Bezkresy pustyni z wypasającymi się lamami i alpakami, potężne szczyty wulkanów. Skojarzenia ze scenami niczym z westernów pochłanianych masowo w czasach dzieciństwa cały czas napływały w myślach.
Późnym popołudniem, po ponad 10-godzinnej autokarowej przeprawie, dotarliśmy do Calamy. Uprzedzano mnie, że miasto to nieciekawe i z wątpliwą reputacją. Spodziewałem się tego, w końcu miasta graniczne Ameryki Łacińskiej takie są, doświadczyłem owej gościnności swego czasu w Peru. Niemniej liczyłem, że po stronie chilijskiej, jakby nie było, w kraju zdecydowanie bardziej zamożnym, winno być nieco przyjaźniej w tej kwestii. Nic z tych rzeczy. Ulicami miasta przechadzała się niezliczona rzesza włóczęgów, bezdomnych, śmierdzących niemożliwie, załatwiających swe potrzeby wszędzie, nawet na głównym miejskim deptaku. Pierwsze spotkanie z chilijskimi realiami nie wywarło na mnie pozytywnego wrażenia... Wieczorem, widząc jak się sprawy mają, również kierując się sugestiami miejscowych, by nie włóczyć się, z uwagi na kwestie bezpieczeństwa, miejskimi uliczkami, udaliśmy się wprost do hotelu ...