Już od szczenięcych lat znaczącą pozycję w mojej biblioteczce stanowiła książka o wiele mówiącym tytule
"Poczet wielkich odkrywców". Bywało, że biografie niektórych z nich znałem lepiej niż tabliczkę mnożenia. Bywało, że zamiast uczyć się na egzaminy na studiach wertowałem biografie kolejnych znamienitych podróżników. Znaczący odsetek z nich to byli odkrywcy terenów podbiegunowych, nadmieniając li tylko o Magellanie, Cook'u, Nansenie, Scott'cie, Amundsenie, Shacklettonie, Nordenskjoldzie, Ross'ie, kilku innych. Miasto na końcu Świata, osławiona Ushuaia, najdalej na południe wysunięte miasto Świata, już u brzegów samej Antarktydy (raptem 1000 km od niej) często była miejscem startowym wojaży wielu z nich ku nieprzyjaznym zlodowaciałym, białym ziemiom.
Czasy wielkich podróżników minęły, podróżowanie stało się łatwe i powszechne. Dziś dotarcie do
Ushuaia, ba nawet na Antarktydę, nie jest już wyczynem. Wystarczy odpowiedni budżet... Dla mnie osobiście stanowi jednak swoistą wyprawę do czasów dziecięcych, do tych stron "Pocztu Wielkich Odkrywców" tak łakomie naówczas pochłanianych. Znów poczułem się tym chłopcem czytającym kolejne strony owej książki. Znów odhaczyłem wielkie podróżnicze marzenie. Kolejne...Dotarłem do Ushuaia, miejsca z którego startowały przed wiekami wielkie wyprawy owych zasłużonych podróżników...
Dziś Ushuaia to miasteczko na wskroś nowoczesne, z kilkunastoma wielopiętrowymi budynkami, nawet słynną Hard Rock Cafe (aż dziw że McDonalda nie ma?). Kompletnie inne miasto niż w zamierzchłych czasach. Dziś dobijają tu wielkie cruzery, liniowce z których wytaczają się tłumy Amerykańców w podeszłym wieku. Uderzają do restauracji na lokalny specjał -centollę (king kraba), mimo przerażających jego cen (150 dolarów, sic!). Klimatu czasu wielkich odkrywców już tu nie uświadczysz...
Nie zmienia to faktu, że miejsce to wyjątkowe, miasto z dala od wielkiego Świata. Prowincjonalne, zaściankowe, przy tym niesamowicie pięknie położone. Z cudownymi trasami trekingowymi w pobliżu (polecam laguny Esmeralda i Turquesa), wodospadami, sporawymi górzyskami. Masą fajnych muzeów (choć ponownie, horrendalnie drogich), No i koniecznie muszę wspomnieć o przepięknym rejsie po
kanale Beagle'a, jednej z trzech cieśnin pozwalających przepłynąć pomiędzy Pacyfikiem a Atlantykiem (dwie pozostałe to Magellana i Drake'a). Absolutnie wartym swojej ceny. Jak wielki odkrywca się wprawdzie nie poczułem, ale jako naoczny obserwator scenek wprost z programów a'la czytała Krystyna Czubówna już jak najbardziej. Podziwianie kolonii lwów morskich, pingwinów magellana czy białobrewych w ich naturalnym środowisku było niesamowitym przeżyciem. Pewnie samej Czubównie głos by zadrżał podziwiając te scenki...
P.S. Wyjeżdzałem z Końca Świata ze sporym niedosytem. Brama do Antarktydy odwiedzona, ale jej bezkresy póki co pozostały dla mnie zamknięte. Sumiennie sobie przyrzekłem jednak w niedługim czasie tu wrócić i ją szerzej ku eksploracji Siódmego Kontynentu otworzyć. A, że zazwyczaj nie rzucam słów na wiatr...
Jeszcze Ushuaia mnie ugości...