Pierwotny plan na przygodę na południu Czarnego Lądu zakladał wypożyczenie safari car, wypaśnego nego, z namiotami na dachu, w samym Zimbabwe, ewentualnie sąsiedniej Zambii i stąd zrobienie pętli przez oba te kraje plus sąsiednią Botswanę. Niestety ceny wynajmu w tych krajach były zdecydowanie nie na moją kieszeń i ostatecznie, po wielu poszukiwaniach, wymienionych mailach, najlepszym wyjściem okazało się jego wynajęcie w RPA, sprowadzenie stamtąd do Zimbabwe i w końcu tam (w RPA) zakończenie afrykańskich wojaży, a następnie lot powrotny do Victoria Falls. Wyszło na to, że trzeba zmodyfikować i okroić pierwotne plany. Trudno, padło na Zambię.
Zambia, jako położona najbardziej na północ od naszej trasy, niestety odpada. Lusaka, Kafue , South Luangwa muszą poczekać na swoją kolej...
Nie byłbym sobą gdybym, mimo wszystko nie skorzystał jednak choć ze sposobności postawienia stopy w tym kraju. W końcu i po jego stronie znajduje się część widokowa
wodospadów Wiktorii, mojego głównego bohatera całego wyjazdu. Już widok na nie ze słynnego mostu kolejowego, według projektu samego Cecila Rhodes'a, rozciągniętego pomiędzy brzegami rwącej Zambezi, będącej granicą między Zimbabwe a Zambią, wprawiał w zachwyt. Ogrom wodospadów przywoływał skojarzenia z tymi niedawno widzianymi w Iguazu. Największa ponoć w skali światowej masa wody, przetaczającej się przez owe wodospady (do 13 tysięcy m3 na sekundę), zwłaszcza teraz w okresie końca pory deszczowej, robiła wrażenie. Choć z uwagi na jej ogrom, rozpryskiwanie i wodną mgiełkę unoszącą się nad wodospadami, wróciłem nieco rozczarowany. Wodospady w znaczącym stopniu ukryły swój powab przed moimi oczami. Przyjmowałem kolejne chłosty wodnej bryzy z wodospadów, nie mając zbytnio okazji delektować się samym widokiem na nie. Cóż, pozostało liczyć, że będzie lepiej po stronie Zimbabwe.
Korzystając z bliskości miasta
Livingstone, wybraliśmy się lokalnym transportem na jego odwiedziny. Przygoda afrykańska. Miast szyb, kartony w oknach pojazdu, zapakowane do granic możliwości. Ot, Afryka na jaką liczyłem... Samo Livingstone, zambijska baza ku wodospadom, wydał mi się ciekawszym i bardziej autentycznym miasteczkiem, niż kompletnie pozbawione wyrazu i tożsamości zimbabwańskie Victoria Falls. Pokręciliśmy się trochę po mieście, zjedli w lokalnej jadłodajni i wrócili na stronę Zimbabwe. Zapewne na długi czas będzie to moje pierwsze i ostatnie spotkanie z tym krajem. Miejmy nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze kiedyś w udziale odwiedzić Zambię, bo podobno bardzo ciekawy to kraj...