Wykorzystując bliskość granicy z
Eswatini (do niedawna Suazi), jedynej monarchii absolutnej na kontynencie, postanowiłem wrzucić w plan wojaży to malutkie królestwo. Wjechaliśmy, przejściem granicznym w Mananga, na 2 dni na terytorium tego jednego z najmniejszych krajów Afryki (raptem 17 tys. km² ). Państwo to do tej pory funkcjonowalo w mojej świadomości, jedynie jako miejsce nietypowego festiwalu Umhlanga (taniec trzcin), w trakcie którego półnagie dziewice wykonują taniec dla króla z nadzieją zostania kolejną jego małżonką (obecnie ma ich 16).
Drogi tu zdecydowanie gorszej jakości. Do doskonałych nawierzchni sąsiedniego RPA im daleko. Wszędzie aż po horyzont rośnie trzcina cukrowa, główny produkt eksportowy kraju. Widać tu też zdecydowanie większe ubóstwo niż w sąsiednim RPA. W końcu to jeden z najbiedniejszych krajów Czarnego Lądu...
Naszym celem była przyrodnicza perełka w koronie Eswatini, przy okazji jedyny Park Narodowy kraju -
Hlane National Park. Miejsce to słynie przede wszystkim ze sporej społeczności
nosorożców. W Khama w Botswanie nie mieliśmy okazji widzieć ich ze zbyt bliskiej odległości. Tutaj wręcz przeciwnie. To nosorożcowy raj. Nosorożce mają się tutaj dobrze. Ostatni raz padły ofiarą kłusowników w 2013 roku. Odkąd wprowadzono prawo do bezpośredniego strzelania do kłusowników, ten haniebny proceder ustał w Eswatini. Stąd też wszystkie nosorożce w Hlane NP mają pełne rogi. W przeciwieństwie choćby do słynnego Parku Krugera, gdzie się je a priori obcina w celu ich ochrony przed zakusami kłusowników.
Odbyliśmy self safari naszym autem po Parku natrafiając na niepoliczalną wręcz liczbę tych cudownych ssaków. Wieczorem wybraliśmy się też na organizowane przez Park safari w poszukiwaniu lwów. I tutaj pełny sukces. Dwa sporej wielkości samce przechadzały się, przecinając naszą drogę. Na tyle sporo czasu spędziliśmy w Parku, że postanowiliśmy nocować na campie w jego wnętrzu. Tutaj byliśmy jedynymi gośćmi campsite'u. Ależ przyjemnie w porównaniu do przepełnionego turystami Parku Krugera...