Pierwszym miejscem , w którym poczułem zew Arabii Saudyjskiej była jej stolica -
Ryiadh. Miasto na skraju wielkiego skoku cywilizacyjnego. Miasto z ogromną ilością żurawi, dźwigów, niespotykanym nigdzie indziej w Świecie, szeroko zakrojonym projektem modernizacji, unowocześnienia tej onegdaj pustynnej, niczym niewyróżniającej się mieściny. Buduje się w tempie wprost niewyobrażalnym. Skok cywilizacyjny dzięki czarnemu złotu tryskającemu tu nad wyraz obficie z ziemi, widać wręcz na własne oczy. Wieżowce rosną ku niebu jeden po drugim, linie metra powstają z dnia na dzień, nowoczesne estakady, szklane biurowce, centra handlowe. Dubai w wersji bis...
I wszystko byłoby pięknie, ale i tutaj podobnie jak w Dubaju zresztą, nie czuć duszy tego miasta. Nie opowiada Ci ono swej dawnej historii, nie przyciąga kulturowością, różnorodnością. Tutaj tworzy się ułudę, miasto blichtru, luksusu, zionące sztucznością. Trochę Riyadhu zobaczyłem, nijak mnie nie ujął. Dobrze, że choć na czas naszej obecności, odbywał się tutaj tenisowy turniej finałowy WTA z udziałem naszej Igi Świątek. Po sąsiedzku także dużo bardziej zasobny w emocje mecz piłki nożnej tutejszego Al Nassr, z gwiazdami światowej piłki (Ronaldo, Mane, Conan itp.).
Największym chyba bonusem miasta była jednak atrakcja położona już poza jego rogatkami. Miejsce tak wyjątkowe i atrakcyjne, że obok Al Ula (o której będzie w kolejnym poście), zdecydowanie jedna z największych atrakcji w tym niezbyt zasobnym w nie kraju...Zachód słońca nad pustynią, na krańcu Świata, słynnym
Edge of the World, w takich okolicznościach, robił niesamowite wrażenie... Dla takich widoków warto było się tłuc przez Arabskie wertepy i bezdroża...